Młody człowiek, były uczestnik II wojny światowej, autor (wtedy) jednej powieści szukał możliwości zarobku i trafił na początku lat 50. ubiegłego wieku do redakcji „Sports Illustrated". Kazano mu napisać artykuł o koniu, który w chwili startu wyścigu wystraszył się i poniósł. Adept dziennikarstwa myślał dość długo o sprawie, a potem napisał: „Koń przeskoczył przez pieprzony płot" i poszedł do domu. I tak się skończyła, nim zaczęła, jego kariera dziennikarza sportowego.
Vonnegut za Gomułki
To dość znana anegdota o Kurcie Vonnegucie, ale warta powtórzenia, bo pokazuje, po pierwsze, jego niezależność, nawet w sytuacji, gdy pieniądze były mu potrzebne, bo już wtedy był głową młodej rodziny, a po drugie, tę zdumiewającą skłonność do skrótowego pisania, która po latach stała się przedmiotem akademickich analiz. „Vonnegut wykorzystuje potencjał retoryczny krótkiego zdania (...) lepiej niż jakikolwiek żyjący pisarz" – oceniał przed laty jeden z uczonych. Sam w liście do przyjaciela napisał o swojej powieści „Rzeźnia numer pięć", że „czyta się ją jak telegram".
Właśnie „Rzeźnia..." była jedną z dwóch powieści Vonneguta, które ukazały się w Polsce na początku lat 70. i sprawiły, że stał się wówczas ulubieńcem polskich czytelników. Tak mu zresztą pozostało do dzisiaj, choć kolejne jego utwory wydawane w Polsce nie robiły już tak piorunującego wrażenia, bo po prostu oswoiliśmy się z jego sposobem pisania. Ale wejście Vonneguta do polskich księgarń było wydarzeniem – jak na ówczesna miarę – spektakularnym i na zdrowy rozum nie miało prawa się zdarzyć w tamtych czasach.