Kukiz show i narodziny Zandberga

Debata ośmiu liderów przyniosła więcej emocji niż starcie Beaty Szydło z Ewą Kopacz. Wyborcy łatwiejszego zadania w niedzielę mieć jednak nie będą.

Aktualizacja: 21.10.2015 08:09 Publikacja: 21.10.2015 00:14

Marcin Pieńkowski

Marcin Pieńkowski

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Wprowadzić ograniczenie czasowe na zadawanie pytań przez prowadzących - to pierwszy wniosek, jaki przychodzi do głowy po wtorkowej debacie. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie trójka dziennikarzy ex aequo zajęła ostatnie miejsce. Tworzenie elaboratów z prostych pytań czy poruszanie zagadnień nie związanych z tematycznymi blokami skłaniały do szybkiej zmiany kanału.

Postawa prowadzących szybko zirytowała Pawła Kukiza - nieco wyblakłą ostatnio gwiazdę wyborów prezydenckich. Muzyk ostro wytykał dziennikarzom, że pytają o kwestie dla Polaków nieistotne i wdawał się z nimi w przepychanki słowne. Mówił prostym językiem i populistycznymi, chwytliwymi tezami. Widać było, że w blasku fleszy Kukiz odzyskał formę sprzed kilku miesięcy. Ten powrót do aktywnej antysystemowości i krytyka - jak sam je nazywa - "partiokracji" i "banksterki" może mu, podobnie jak kilka miesięcy temu, zjednać kilka procent wyborców.

Kukizowi wtórować próbował Janusz Korwin-Mikke, któremu przyznać należy tytuł "Pierwszego śmieszka debaty". Lider partii Korwin często wcinał się w wypowiedzi konkurentów, dogadywał, czasem klaskał. Był wyrazisty, przebojowy i emocjonalny, ale przy tym spójny w przekazie. To właśnie Korwin-Mikke przedstawił najbardziej spójną, choć dla wielu kontrowersyjną wizję państwa. Udało mu się także uniknąć skandalizujących wypowiedzi, co może wpłynąć na wzrost poparcia ponad próg wyborczy.

Po wtorkowej debacie w świadomości wyborców narodził się także Adrian Zandberg. Luźno ubrany, swobodny i szczery przedstawiciel partii Razem zyskiwał świeżością i spontanicznością swoich odpowiedzi. Bez specjalnych gadżetów czy wyuczonych formułek mówił to, co myśli. Wykorzystał efekt zaskoczenia i na wielu komentatorach zrobił najlepsze wrażenie. Pokazał też, że choć pozbawiona politycznego doświadczenia, partia Razem może być w przyszłości realnym zagrożeniem dla Zjednoczonej Lewicy. A na tym, Razem zależało chyba najbardziej.

Telewizyjne starcie wszystkich liderów miało pokazać wyższość Barbary Nowackiej nad pozostałymi konkurentami. Żadnego nokautu jednak nie było. Nowacka wypadła poprawnie, trafiając ze swoim przekazem do lewicowego elektoratu. Emanowała spokojem, który jednak momentami bywał usypiający. Wydaje się, że największym błędem sztabowców Zjednoczonej Lewicy było zbytnie podnoszenie oczekiwań, którym Nowacka nie była w stanie sprostać. Wciąż brakuje jej charyzmy, choć kilka przytyków do PO i PiS okazało się trafione. Tym występem Nowacka nie powinna ani wiele zyskać, ani wiele stracić.

Podobny efekt powinna osiągnąć Beata Szydło. Widać było, że jej głównym celem było podkreślenie najważniejszych programowych propozycji PiS. Szydło przekonywała, że ma plan naprawy Polski i gotowe pakiety ustaw. I że konsultowała je z Polakami, podczas swoich podróży po kraju. Nie unikała też ataków na PO, ale widać było, że kandydatka na premiera z PiS mówiła do swojego, przekonanego już elektoratu.

Porażką zakończył się występ Ewy Kopacz, która od początku wyglądała na zmęczoną i wyczerpaną. Premier nie mieściła się w czasie i nie radziła z atakami konkurentów. Widać było, że już samo wzięcie udziału we wtorkowym starciu było koniecznością. Co najgorsze dla liderki PO, w trakcie debaty nie było widać, że to właśnie ona stoi na czele polskiego rządu.

Znacznie lepiej obrona polityki rządu i dotychczasowych rządów wychodziła Januszowi Piechocińskiego. Choć momentami przynudzał, to starał się mówić o sukcesach, ale też współpracy i zakopywaniu sporów. Był przy tym empatyczny i uśmiechnięty, a przytyki konkurentów łatwo obracał w swoje atuty.

Najmizerniej w debacie wypadł Ryszard Petru, którego przez większą część dyskusji nie było widać zupełnie. Zabrakło charyzmy, przebojowości czy choćby próby wyjścia poza rolę korporacyjnego menagera. Nawet gadżet, który przyniósł jako jedyny z uczestników, przypominał rekwizyt z jednego z biur w warszawskim mordorze. Mini roll-upem z niewyraźnymi cyferkami trudno będzie mu przekonać zwykłych Polaków. O ile ci, w ogóle go w tej debacie zauważyli.

Wprowadzić ograniczenie czasowe na zadawanie pytań przez prowadzących - to pierwszy wniosek, jaki przychodzi do głowy po wtorkowej debacie. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie trójka dziennikarzy ex aequo zajęła ostatnie miejsce. Tworzenie elaboratów z prostych pytań czy poruszanie zagadnień nie związanych z tematycznymi blokami skłaniały do szybkiej zmiany kanału.

Postawa prowadzących szybko zirytowała Pawła Kukiza - nieco wyblakłą ostatnio gwiazdę wyborów prezydenckich. Muzyk ostro wytykał dziennikarzom, że pytają o kwestie dla Polaków nieistotne i wdawał się z nimi w przepychanki słowne. Mówił prostym językiem i populistycznymi, chwytliwymi tezami. Widać było, że w blasku fleszy Kukiz odzyskał formę sprzed kilku miesięcy. Ten powrót do aktywnej antysystemowości i krytyka - jak sam je nazywa - "partiokracji" i "banksterki" może mu, podobnie jak kilka miesięcy temu, zjednać kilka procent wyborców.

Publicystyka
Artur Bartkiewicz: Wybory do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego tym razem Lewicy miałoby się udać?
Publicystyka
Roman Kuźniar: Czy rząd da się wpuścić w atomowe maliny?
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł