W Nowym Jorku Putin zapewne zgrabnie połączy Syrię z Ukrainą, dwie wojny, z których pierwsza przyprawia o ból głowy pół świata. Rosja sugeruje, że ma lekarstwo na ten ból, ale ono kosztuje – trzeba zapomnieć o tym, że to ona wywołała tę drugą wojnę.
Nawet ci, co oficjalnie oburzają się flirtem Putina z syryjskim dyktatorem, mają nadzieję, że skończy się on źle dla dżihadystów z tzw. Państwa Islamskiego. I przy okazji zmniejszy potok uchodźców zmierzających do Europy.
Wystarczyło, że Putin wysłał trochę czołgów i żołnierzy nad Morze Śródziemne i od razu Asad, najkrwawszy żyjący dyktator, niektórym na Zachodzie, na przykład Niemcom, wydał się niezbędnym uczestnikiem okrągłego stołu na temat przyszłości Syrii. Choć syryjska Latakia, gdzie pojawili się Rosjanie, leży daleko od terenów opanowanych przez dżihadystów. By do nich dotrzeć, rosyjskie czołgi muszą pokonać niezwiązane z dżihadystami siły przeciwników Asada.
Zachód jest gotów ponieść wysokie koszty umowy z Putinem. Wydaje się pewne, że unijne sankcje nałożone na Moskwę za atak na sąsiada nie zostaną przedłużone. Mają obowiązywać do marca. A niemieccy socjaldemokraci i prezydent Francji najchętniej znieśliby je wcześniej.
Ceną za syryjskie lekarstwo Putina jest też ostateczne pozostawienie Ukrainy w strefie wpływów Moskwy.