Bogdan Góralczyk: Viktor Orbán powołał nowy urząd, który ma bronić „suwerenności” Węgier. Świat protestuje

Z dniem 1 lutego na Węgrzech zaczął działać specjalny Urząd Ochrony Suwerenności. Ma „zapobiec ewentualnym manipulacjom lub dezinformacjom, które naruszałyby interesy suwerennego państwa”. Co to znaczy w praktyce?

Publikacja: 01.02.2024 17:28

Bogdan Góralczyk: Viktor Orbán powołał nowy urząd, który ma bronić „suwerenności” Węgier. Świat protestuje

Foto: AFP

Na dzień przed pamiętnym dyplomatycznym wyjściem premiera Viktora Orbána z posiedzenia Rady Europejskiej (za sumę 10,2 mld euro), 12 grudnia minionego roku węgierski parlament 140 głosami posłów Fideszu, a po wyjściu z sali obrad 50 reprezentantów opozycji, przyjął ustawę „O obronie węgierskiej suwerenności”. Na jej mocy władza wykonawcza zagwarantowała sobie dalszą, praktycznie już nieograniczoną ingerencję w działalność podmiotów, które mniej lub bardziej otwarcie sprzeciwiają się rządzącym.

Czytaj więcej

Jędrzej Bielecki: Viktor Orbán pcha Unię ku federalizacji

Uzasadnienie nowego ustawodawstwa wyspecyfikowano już na samym wstępie ustawy. Stwierdzono, że „coraz częściej dochodzi do bezprawnego naruszania węgierskiej suwerenności” i oceniono, iż „różne organizacje międzynarodowe oraz osoby indywidualne usiłują narzucać w naszym kraju swoje interesy, sprzeczne z węgierskimi zasadami i interesami”.

Jak działać będzie nowy Urząd Ochrony Suwerenności

Cel też podano: nowa ustawa wchodzi w życie po to, aby „zapobiec ewentualnym manipulacjom lub dezinformacjom, które naruszałyby interesy suwerennego państwa”. Dlatego postanowiono z dniem 1 lutego 2024 r. powołać specjalny Urząd Ochrony Suwerenności (Szuverenitásvédelmi Hivatal). Jego szef jest powoływany na sześć lat, ma mieć uposażenie w wysokości 80 proc. szefa banku centralnego, a więc niemałe jak na urzędnika państwowego, a jego kandydaturę wskazał, jakże by inaczej, sam Viktor Orbán jeszcze przed Bożym Narodzeniem.

Został nim 46-letni Tamás Lánczi, jeden z beneficjentów obecnego systemu, poprzednio szef wpływowych prorządowych think tanków oraz tygodnika „Figyelő”. 10 stycznia, zgodnie z zapisami ustawy, zaprzysiężono go w pałacu prezydenckim, a nominację odebrał z rąk pani prezydent Katalin Novák. Jego kadencja jest sześcioletnia, a głównym zadaniem kierowanego przezeń urzędu ma być doroczne sprawozdanie z jego prac, przedkładane do 30 czerwca.

Pełnomocnictwa urzędu są praktycznie nieograniczone. Może on podjąć dochodzenie w każdym przypadku, a poddani jego czynnościom sprawdzającym nie będą mieli w kraju żadnej ścieżki odwoławczej

Charakter zadań nowego urzędu jest dość jasny, jeśli chodzi o ich zakresu, choć mniej precyzyjny, co do charakteru działań. Przede wszystkim chodzi o to, by sprawdzać wszelkie środki finansowe napływające spoza granic kraju, które kierowane są do partii politycznych, fundacji, NGOsów, kręgów biznesu, ośrodków i instytucji naukowo-badawczych oraz mediów. Sprawdzać pod kątem tego, czy nie będą one służyły interesom sprzecznym z państwowymi (czytaj: władzy wykonawczej). Mniej jasne jest, jak to praktycznie ma być robione, choć nie wyklucza się nawet wglądu w korespondencję, również elektroniczną, nie mówiąc o kontroli przepływów bankowych i dochodzeniach, skąd dane środki się wzięły.

Przy czym jasne jest, że pełnomocnictwa urzędu są praktycznie nieograniczone. Może on podjąć dochodzenie w każdym przypadku, a poddani jego czynnościom sprawdzającym nie będą mieli w kraju żadnej ścieżki odwoławczej. Zapisano bowiem wprost, iż każdy musi podawać na życzenie urzędu wszystkie wymagane przezeń dane. Jeśli tego nie zrobi i złamie zapisy ustawy, to grozi mu kara – do trzech lat.

Koniec krytyki premiera Viktora Orbána

Naturalnie, natychmiast zapisy ustawy poddano mocnej krytyce, uznając je za „putinowskie z natury”. Petycję protestującą przeciwko jej wejściu w życie podpisało ponad 100 podmiotów. Podkreślają one, iż ustawa poważnie utrudnia, jeśli w ogóle nie uniemożliwia, ich działalność. Albowiem jej stosowanie „pozwoli na nieograniczoną ingerencję państwa w funkcjonowanie samodzielnych podmiotów” i to na dodatek „bez żadnych ograniczeń prawnych”.

Taka ustawa dowodzi, iż dla władzy wykonawczej podejrzany staje się każdy, kto bierze udział w niezależnej, demokratycznej debacie, a władz nie będzie można krytykować. Podnosi się przede wszystkim fakt, iż wchodzi ona w życie przed zaplanowanymi – połączonymi – wyborami samorządowymi oraz europejskimi, które odbędą się na początku czerwca tego roku. Ten zręczny zabieg zdecydowanie zwiększa szanse rządzącego Fideszu i nie wyklucza możliwości sięgnięcia przez jego przedstawiciela po władzę nad „utraconym” Budapesztem, będącym teraz jeszcze w rękach opozycji.

Jest bowiem jasne, że przyjęcie ustawy dobrze komponuje się z ostatnią kampanią medialną i billboardową ze strony władz, które zarzuciły obywateli podobiznami szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen oraz Alexa Sorosa, syna miliardera wywodzącego się z Budapesztu, którego fundację Otwartego Społeczeństwa, a następnie Uniwersytet Środkowoeuropejski wyprowadzono ze stolicy Węgier. Oboje są, w oczach władz, wcieleniem „zachodniego upadku”, „rozpasanego liberalizmu” oraz „wielkim zagrożeniem dla węgierskiej suwerenności”. Dlatego, jak głoszą hasła na billboardach: „Nie będziemy tańczyć tak, jak nam zagra (dosłownie zagwiżdże) Bruksela” czy inne obce siły.

Naturalnie, ustawa ta znalazła się w ogniu międzynarodowej krytyki. Pierwsza, już w kilka dni po przyjęciu ustawy, zareagowała komisarz praw człowieka Rady Europy, wywodząca się z Bośni i Hercegowiny Dunja Mijatović. Stwierdziła ona w specjalnym oświadczeniu, że nowa węgierska ustawa „rodzi poważne ryzyko naruszania praw człowieka i powinna być odrzucona”. Przede wszystkim dlatego, że „daje nieograniczone pełnomocnictwa władzom, by sięgały po wrażliwe dane oraz przepływ prywatnej informacji, bez żadnych wyjątków i bez żadnego zabezpieczenia prawnego”.

Dlaczego Węgry to już hybrydowa autokracja

Jako kolejny zareagował 21 grudnia amerykański Departament Stanu, stwierdzając, iż „ta ustawa jest niezgodna z podzielanymi przez nas wartościami demokracji, indywidualnych wolności oraz państwa prawa”. Natomiast jego rzecznik Matthew Miller dodał jeszcze od siebie, że to „drakońskie prawo jest narzędziem, które może być użyte do zastraszania i narzucania kar tym, którzy nie podzielają poglądów rządzącej partii”.

Komisja Europejska jak dotąd oficjalnie nie zareagowała, ale wcześniej czy później będzie musiała to zrobić. A to z tego względu, że nadchodzą wybory europejskie, a w nich – na mocy tej ustawy – węgierska opozycja stanie na niemal straconych pozycjach. Ponadto w drugiej połowie tego roku to Węgry mają sprawować prezydencję w Unii (a Viktor Orbán jest gotów zająć, chwilowo, funkcję przewodniczącego Rady, w miejsce kandydującego do Parlamentu Europejskiego dotychczasowego jej szefa Charles’a Michela).

Czytaj więcej

Szczyt UE ws. pomocy dla Ukrainy. Donald Tusk: Nikt nie będzie płacił Orbánowi

Co więcej, po debacie nt. roli Węgier w Unii Europejskiej, przeprowadzonej w Parlamencie Europejskim 18 stycznia, ten drugi wezwał w specjalnej uchwale (345 głosów za, 104 przeciw i 29 wstrzymujących się), by Komisja jeszcze ostrzej niż dotąd egzekwowała wobec władz w Budapeszcie formułę warunkowości (conditionality), czyli pieniądze i środki za funkcjonowanie reguł państwa prawa.

Natomiast w kwestii ustawy o obronie suwerenności stwierdzono w uchwale, iż przyjęto ją „bez należytej debaty parlamentarnej i publicznej, podczas gdy jej regulacje dały władzy wykonawczej jeszcze większą możliwość wyciszania lub stygmatyzowania oponentów oraz głosów niezależnych”. A już wcześniej zbudowano na Węgrzech – jak to nieco barokowo zdefiniowano – „hybrydowy reżim elektoralnej autokracji”.

Viktor Orbán czeka na Donalda Trumpa

Rządzący w kraju dekretami (od wybuchu pandemii do dziś) Viktor Orbán zdaje się mało tym wszystkim przejmować. Gra, jak zawsze, rolę twardziela, nie miękiszona. Licytuje też zdecydowanie ponad niewielki potencjał kraju. Gra tylko z wielkimi tego świata. Czeka na powrót Donalda Trumpa, niczym Mesjasza, za co otrzymuje pochwały (najpierw jako przywódca „turecki” – jak kiedyś się pomylił Trump – teraz już węgierski); popiera „specjalną operację wojskową” Władimira Putina; broni własnej suwerenności, ale neguje ją na Ukrainie; do kraju sprowadza chińskie firmy i kapitały; a najlepiej czuje się już nie w znienawidzonej UE czy zamrożonej Grupie Wyszehradzkiej, lecz wśród tureckojęzycznych narodów turańskich i przyjmuje u siebie prezydenta Erdoğana.

Gołym okiem widać, że ustawa o obronie narodowej suwerenności jest absolutnie sprzeczna z wartościami, na jakich budowana była i jest UE, tzw. kryteriami kopenhaskimi. Tym jednak Viktor Orbán, od lat realizujący strategię „otwarcia na Wschód”, ostatnio jeszcze wzmacnianą, wcale się nie przejmuje.

Budapeszt w Warszawie czy Warszawa w Budapeszcie?

Stawia to nowe zadania i wyzwania przed instytucjami europejskimi, gdyż na horyzoncie wyłania się węgierska prezydencja (czytaj: osobiste rządy Orbána już nie tylko w kraju, ale chwilowo na całym kontynencie), a w oddali majaczy, coraz poważniej, powrót do władzy w USA Donalda Trumpa.

Czytaj więcej

Dlaczego Viktor Orbán nie chce Ukrainy w UE? Obawia się wpływów mocarstwa

Demokracja liberalna znalazła się w defensywie, jeśli nie odwrocie. Co dostaniemy w zamian? Przykład Węgier, które są pionierami tego ogólnoeuropejskiego i zachodniego kryzysu aksjologicznego, pokazuje dobitnie, że wchodzące w jej miejsce rozwiązania w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej autorytarne i zamieniają rządy prawa z powrotem w prawo partii. Zamiast reguł i instytucji rośnie ranga politycznej woli (wodza). Tym samym rysuje się prawdopodobieństwo, że będzie tak, jak to już jest na Węgrzech: z powrotem będziemy mieli państwo partyjne.

Czy to scenariusz przesądzony? Czy uda się komuś wyrwać z tego zaklętego wiru? Akurat Polska, uważnie i z niechęcią śledzona teraz przez władze w Budapeszcie, jest tutaj ważnym probierzem. Jednak i u nas, jak wiemy, „suwereniści” mają się dobrze, choć własnych ustaw aktualnie nie forsują. Na dziś nikt jeszcze nie wie, czy to Warszawa trafi do Budapesztu – co teraz mało prawdopodobne, bo system Orbána wygląda na skonsolidowany, czy też odwrotnie: Budapeszt, wreszcie, przyjdzie do Warszawy. A wtedy z góry wiadomo, z czym.

Autor

Bogdan Góralczyk

Politolog, znawca Węgier i polityki międzynarodowej. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego

Na dzień przed pamiętnym dyplomatycznym wyjściem premiera Viktora Orbána z posiedzenia Rady Europejskiej (za sumę 10,2 mld euro), 12 grudnia minionego roku węgierski parlament 140 głosami posłów Fideszu, a po wyjściu z sali obrad 50 reprezentantów opozycji, przyjął ustawę „O obronie węgierskiej suwerenności”. Na jej mocy władza wykonawcza zagwarantowała sobie dalszą, praktycznie już nieograniczoną ingerencję w działalność podmiotów, które mniej lub bardziej otwarcie sprzeciwiają się rządzącym.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Krótka ławka Lewicy
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika