Pycha Platformy

W tak złej sytuacji PO nie była od początku swojego istnienia. Ale też, trzeba przyznać, zapracowała na nią bardzo konsekwentnie przez ostatnie osiem lat – pisze publicysta.

Aktualizacja: 01.06.2015 18:09 Publikacja: 31.05.2015 21:45

Pycha Platformy

Foto: Fotorzepa,Jerzy Dudek

Występując w telewizji Republika, Jarosław Kaczyński – w szampańskim nastroju – dziękował za pomoc w wygraniu wyborów sztabowcom PO. O jednej osobie jednak Kaczyński nie wspomniał, a powinien był to zrobić, bo istotnie wpłynęła ona na rezultat Bronisława Komorowskiego oraz obecne notowania Platformy. Chodzi rzecz jasna o Donalda Tuska.

Pod koniec urzędowania byłego premiera zaczęła pojawiać się teza – sam ją także stawiałem – że wkrótce może nadejść moment, gdy Tusk stanie się dla PO bardziej obciążeniem niż atutem. Być może również z tego powodu przewodniczący Platformy zdecydował się na ucieczkę do Brukseli. Okazało się jednak, że choć jego czar ewidentnie tracił moc, a metody mamienia obywateli stawały się coraz mniej skuteczne – gdy Tuska zabrakło, mechanizmy pozwalające Platformie działać jak efektywnej, choć skrajnie cynicznej partii władzy zatarły się zupełnie.

Nikt nie ogarnia sytuacji

Pozostawiona na posterunku Ewa Kopacz była w stanie ogarnąć sytuację tylko na poziomie najbardziej bieżącej politycznej taktyki, ale już nie strategii, o długodystansowych zmianach społecznych, które tymczasem zachodziły, nie wspominając. Kopacz, która miała pilnować balansu sił wewnątrz partii, z tym zadaniem jakoś jeszcze dawała sobie radę, ale zdiagnozowanie przemian w elektoracie już ją przerastało.

Nie rozumiała też prawdopodobnie, do jakiego stopnia polityka prowadzona przez Tuska była potiomkinowską wioską, której podtrzymanie wymagało coraz bardziej ryzykownej piarowej ekwilibrystyki. W ciągu ośmiu lat rządów odchodzący premier nie zrealizował ani jednej ze swoich obietnic stanowiących esencję pierwotnego programu PO i gdy zbliżały się wybory, nie było czego pokazać wyborcom.

Platforma była przecież partią zbudowaną na czytelnej i prostej obietnicy: państwo ma być przyjazne obywatelowi, ma go nie obciążać, ma mu pozwolić wykorzystywać jego potencjał. Zmiany poszły dokładnie w przeciwną stronę.

Nadeszła kampania, a wraz z nią u Bronisława Komorowskiego objawił się w podwójnej dawce ten sam grzech, który toczył od dawna jego macierzystą partię, a dziś przyspiesza jej krach: pycha. Kampania Komorowskiego będzie zapewne jeszcze nieraz analizowana i opisywana jako podręcznikowy przykład fatalnej strategii, taktyki i organizacji.

Można jednak spokojnie stwierdzić, że jedną z głównych przyczyn porażki było przekonanie, że właściwie żadnej kampanii robić nie trzeba, a on, Bronisław Komorowski, wygra w cuglach, tak jak – według jego własnych słów z jednego z wywiadów – wygrywał już „naście razy".

Skończyło się bolesną porażką. I to był moment, w którym Platforma miała okazję pokazać resztki instynktu samozachowawczego, o ile byłaby jeszcze zdolna do jego odczuwania. Okazało się jednak, że już go nie posiada. Reakcja na porażkę Komorowskiego była bowiem jak ciąg dalszy jego kampanii – tak samo chaotyczna i wycelowana w próżnię. Najpierw próba odcięcia się od odchodzącego prezydenta, potem gorliwe zaprzeczanie i spotkanie z pokonanym, pełne beztreściowych frazesów o jego wielkiej wartości.

Zaraz po porażce były deklaracje Ewy Kopacz o zmianie sposobu działania PO i wsłuchaniu się na nowo w głos wyborców. A kilka dni później odrzucono projekt ustawy o związkach partnerskich oraz obywatelski projekt ustawy o zmianach w kodeksie wyborczym.

Przede wszystkim jednak w wypowiedziach polityków PO widać jedno: niemal nikt nie jest w stanie ogarnąć całości sytuacji ani zrozumieć prawdziwych przyczyn przegranej ich kandydata. Wszystkie recepty sprowadzają się albo do rytualnego „musimy się uderzyć w piersi" (wiceminister spraw zagranicznych Rafał Trzaskowski), albo do retoryki (bo nawet nie działań) na poziomie prymitywnej taktyki najkrótszego zasięgu, co próbowała stosować Ewa Kopacz.

Partia w kosmosie

Na tym tle wyróżnia się głos Bogusława Sonika, byłego europosła PO z Krakowa, którego Platforma całkowicie zmarginalizowała. W rozmowie z „Super Expressem" Sonik powiedział między innymi: „Platforma zachowuje się jak wieloryb, który wpłynął z oceanu do zatoki i nie bardzo wie, jak wrócić. Po ośmiu latach ludzie nie chcą już wyłącznie marketingu politycznego. [...] Zwróćmy uwagę, że Platforma ma pierwszy od ośmiu lat kongres programowy! Pod wpływem porażki! To najlepiej dowodzi, ile zaniedbaliśmy przez lata. Opieraliśmy się jedynie na Donaldzie Tusku i jego rozgrywkach wewnątrz partii. Mamy poważniejszy problem niż wymiana twarzy".

Nie ma sygnałów świadczących, że ton, w jakim wypowiada się Sonik, zostanie podjęty przez innych polityków PO. Nic zresztą dziwnego – kolejne nieszczęście PO polega na tym, że jej członkowie zbyt przywykli do łatwego wygrywania i nie umieją się postawić w pozycji goniących. Nietrudno wyczytać to nie tylko z ich wypowiedzi, ale również z przekazu, jaki płynie ze strony najbardziej sprzyjających im mediów oraz osób publicznych.

Tam żadnej głębszej refleksji nie ma; jest więcej tego samego co poprzednio, czyli straszenia – tym razem Andrzejem Dudą, który nie zdążył jeszcze objąć urzędu – oraz wspomnianej już pychy, co najlepiej wyraziła radna PO aktorka Anna Nehrebecka, obrażając w wieczór wyborczy głosujących na kontrkandydata stwierdzeniem, że ludzie czasem „przestają myśleć".

Zresztą ton, w jakim wypowiada się otoczenie PO, często powiązane z partią różnymi interesami mniej lub bardziej bezpośrednimi, jest charakterystyczny. Michnik: nie oddawajmy Polski gówniarzom; Penderecki: tego się po Polakach nie spodziewałem; Pszoniak: za mało było plakatów Komorowskiego.

Realizując i chroniąc interesy elity w większości całkowicie oderwanej od rzeczywistości zwykłych ludzi, Platforma wraz z nimi poszybowała w kosmos. Oczekiwań najbardziej wpływowej części elektoratu nie da się oddzielić od linii partii. Tu istnieje sprzężenie zwrotne.

Główna linia działania Platformy w ciągu tygodnia od ogłoszenia wyniku wyborów? Krytyka prezydenta elekta za bardzo oględne stwierdzenia dotyczące lokalizacji pomnika ofiar katastrofy pod Smoleńskiem, zawarte w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" (żeby było śmieszniej – zanim jeszcze wywiad się ukazał), oraz za wypowiedź na uroczystości wręczenia zaświadczenia o wyborze, gdzie Duda apelował o powstrzymanie się przed objęciem przez niego urzędu od decyzji i działań dotyczących najważniejszych spraw państwa. Konia z rzędem temu, kto w tych poczynaniach Platformy odnajdzie choćby cień autorefleksji.

Nad PO w najbliższych wyborach wisi widmo losu, jaki spotkał w roku 2001 Akcję Wyborczą „Solidarność". Rząd AWS, kierowany przez Jerzego Buzka, w ciągu czterech lat przeprowadził cztery wielkie reformy. W 1997 r. AWS zdobyła ponad 15,5 proc. głosów i objęła 201 mandatów. Cztery lata później na AWS zagłosowało niespełna 2,5 proc. wyborców.

Platforma broni się zdecydowanie lepiej i zapewne nie czeka jej klęska taka jak ugrupowania Mariana Krzaklewskiego 14 lat temu. Ale upadek i tak może być bolesny – szczególnie że nie widać wyjścia ze ślepego zaułka w czasie pozostałym do wyborów parlamentarnych.

Patroni i klienci

Wśród opinii całkowicie oderwanych od rzeczywistości jest i ta, że PO aż tak bardzo martwić się nie musi, bo przecież ma ponad 8 milionów głosów wyborców Komorowskiego. Tabliczkę z dokładną ich liczbą trzymał na spotkaniu partii z ustępującym prezydentem Bogdan Klich, który najwyraźniej nie pojął, że w II turze wyborów – i dotyczy to obu kandydatów – ogromna część wyborców oddaje głos sprzeciwu, a nie poparcia. Nie przekłada się to więc w żaden sposób na wybory parlamentarne, które przypominają raczej I turę wyborów prezydenckich.

W I turze głosy się rozpraszają, bo wielu wyborców decyduje się poprzeć kandydata, do którego im najbliżej. Nie głosują przeciwko, na mniejsze zło, ale za. Zatem poparcie dla PO w najlepszym wypadku może przypominać to dla Komorowskiego z I tury, ale i to jest wątpliwe, jeśli spojrzeć na kiepskie notowania rządu oraz relegowanie PO na trzecie miejsce w jednym z sondaży za PiS i nieistniejącą jeszcze partią Kukiza.

Najbardziej logicznym zachowaniem wydawałaby się zmiana lidera PO. I tu jednak jest problem: czasu jest bardzo mało, bo wybory już w październiku, a w lipcu i sierpniu prowadzenie kampanii jest w zasadzie bezcelowe. Poza tym nowy lider oznaczałby zachwianie kruchej równowagi wewnętrznej, konieczność układania od nowa lokalnych struktur i potężne perturbacje na tym poziomie oraz trzęsienie ziemi przy tworzeniu list. Dla dołującej partii byłoby to gigantyczne ryzyko i można założyć, że PO go nie podejmie. Zmiana jest natomiast niemal pewna po wyborach i byłoby zadziwiające, gdyby wtedy do niej nie doszło.

Skoro lidera nie da się teraz zmienić, to należałoby zastosować inną metodę i przez pozostały do wyborów czas prowadzić kampanię ekspiacji PO wobec wyborców. To jednak, jako się rzekło, jest mało prawdopodobne, bo kadry partii władzy wydają się niezdolne do szczerej autorefleksji.

Dodatkowo PO jest dziś ugrupowaniem zaspokajającym rozliczne interesy różnych segmentów elity i ten patronacko-kliencki system jest bardzo głęboko wpisany w praktykę jej działania. Jego uczestnicy nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani zwróceniem się PO w stronę wyborców. W tego typu systemach wzajemnych zależności klienci wykorzystują „żywiciela" do końca, a potem porzucają go, gdy jest już zbyt słaby, żeby przetrwać.

Wyborcy zaś są na tym etapie wyjątkowo wyczuleni na wszelką fałszywość i brak wiarygodności. Dlatego ewentualne nagłe pozorowane działania, mające ukoić niezadowolonych zwolenników – w tym dezerterów, którzy w I turze wsparli innego kandydata, a w II nie głosowali wcale – zapewne nic by nie dały, a może nawet przyniosłyby efekt odwrotny do zamierzonego. Tak jak to się stało z panicznymi ruchami wykonywanymi po I turze wyborów przez Bronisława Komorowskiego.

Bagaż kłamstw

W tak złej sytuacji PO nie była od początku swojego istnienia. Ale też, trzeba przyznać, zapracowała sobie na nią bardzo konsekwentnie przez ostatnie osiem lat. Ośmiu lat wytrwałej pracy nie sposób zaś odrobić w niecałe pięć miesięcy, szczególnie niosąc bagaż kłamstw, nagle przypomnianych afer, niespełnionych obietnic oraz interesów i interesików krępujących swobodę ruchu.

Autor jest publicystą tygodnika „W Sieci"

Występując w telewizji Republika, Jarosław Kaczyński – w szampańskim nastroju – dziękował za pomoc w wygraniu wyborów sztabowcom PO. O jednej osobie jednak Kaczyński nie wspomniał, a powinien był to zrobić, bo istotnie wpłynęła ona na rezultat Bronisława Komorowskiego oraz obecne notowania Platformy. Chodzi rzecz jasna o Donalda Tuska.

Pod koniec urzędowania byłego premiera zaczęła pojawiać się teza – sam ją także stawiałem – że wkrótce może nadejść moment, gdy Tusk stanie się dla PO bardziej obciążeniem niż atutem. Być może również z tego powodu przewodniczący Platformy zdecydował się na ucieczkę do Brukseli. Okazało się jednak, że choć jego czar ewidentnie tracił moc, a metody mamienia obywateli stawały się coraz mniej skuteczne – gdy Tuska zabrakło, mechanizmy pozwalające Platformie działać jak efektywnej, choć skrajnie cynicznej partii władzy zatarły się zupełnie.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Prawdziwy wybór Polaków, czyli państwo niepoważne lub nieprzyzwoite
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: PiS znowu wygra? Od Donalda Tuska i sił proeuropejskich należy wymagać więcej
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Nowy wielkomiejski fetysz. Jak „Chłopki” stały się modnym gadżetem
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Czarnecki: Z list KO i PiS bije bolesna prawda o Parlamencie Europejskim
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Bombowe groźby Joe Bidena. Dlaczego USA zmieniają podejście do Izraela?