Rzeczpospolita: Pierwszy obraz, który przychodzi panu do głowy?
Bogdan Rymanowski:Sobota to mój jedyny wolny dzień, bo pracuję sześć dni w tygodniu. Wiedziałem, że będą uroczystości w Katyniu, że będzie tam prezydent Lech Kaczyński, ale muszę przyznać, że nie przywiązywałem do tego zbyt dużej wagi. Kiedy włączyłem telewizor, w TVN 24 już był żółty pasek, że rozbił się samolot w Smoleńsku. Byłem przerażony. W naszej stacji, gdy coś się dzieje, działa się automatycznie. Pierwsza myśl to ta, czy nie jesteś potrzebny. Zadzwoniłem do jednego z wydawców. Powiedział, żebym przyjeżdżał. Droga była zupełnie pusta. Po dziesiątej byłem już w redakcji. Mój program zaczął się godzinę lub dwie później. Potem przez cały dzień zmieniałem się z kolegami. Jak jechałem do stacji, to wie pan, kto do mnie zadzwonił?
Kto?
Janusz Molka, główny bohater książki „Ubek", którą wtedy pisałem. Zapytał, czy wiem, że w samolocie był Aram Rybicki, z którym utrzymywał kontakty, a z którym ja nie zdążyłem zrobić wywiadu, odkładając to na później. Wtedy zacząłem się zastanawiać, kto tam mógł jeszcze być. Myślałem o pasażerach jako o ludziach, z którymi jeszcze wczoraj, przedwczoraj rozmawiałem. Jechałem do stacji, a mój wydawca już umawiał gości. Na pierwszy rzut wielkie postaci – Tadeusz Mazowiecki i Zbigniew Romaszewski. Tyle że w takim momencie nie wiadomo, jak i o czym rozmawiać. Chyba nie miałem trudniejszego testu, odkąd zacząłem pracować jako dziennikarz. Bo z jednej strony trzeba zachować pewien umiar i zimną krew, ale z drugiej wydarzyła się przecież rzecz straszna. Ginie polska elita. Nie można takiego dramatu relacjonować, jakby się opowiadało o przewrocie w Egipcie czy katastrofie w dalekim kraju. Tę historię można porównać tylko ze śmiercią Jana Pawła II.
Tu jednak pojawiają się kolejne nazwiska.
Najbardziej porażające było to, że zginął prezydent. Prezydent kraju, generałowie. Dla mnie to było nierealne, sztuczne, jak ze snu. Przypomniała mi się natychmiast relacja telewizji gruzińskiej, która wyemitowała fikcyjny reportaż o tym, że po ataku Rosji na Gruzję giną prezydenci Saakaszwili i właśnie Lech Kaczyński. To było trzy, cztery tygodnie przed katastrofą. Myślałem więc, że to, co dochodzi ze Smoleńska, to jakaś kompletna fikcja i ktoś za chwilę nam powie, że to był medialny blef. Ale było inaczej. Z każdą minutą nadchodziły nowe informacje. W końcu ta najważniejsza, że wszyscy zginęli. A w studiu naprzeciw siebie masz gości, którzy byli ich przyjaciółmi, kolegami partyjnymi, widzisz, że mają łzy w oczach, ciężko im mówić. I zastanawiasz się, jakie zadać pytania. Które z nich będą na miejscu, a które absolutnie nie. Jak takie pytanie sformułować, nie raniąc gościa, a przede wszystkim rodzin ofiar, które mogą nas oglądać. Były momenty, kiedy patrzyłem w ich twarze i wiedziałem, że muszę im dać jeszcze chwilę; świadomie przedłużałem pytanie, żeby pozwolić im zebrać myśli.
W pewnym momencie jednak emocje opadają i zaczyna się analizowanie.
Przyznam szczerze, że od momentu katastrofy do pogrzebu prezydenta nie przywiązywałem przesadnej wagi do szczegółów tragedii. Bardziej chciałem celebrować odejście tak wielu wspaniałych ludzi, z którym nie tak dawno jeszcze rozmawiałem. Zresztą ci, którzy ich wspominali, zachowywali się wspaniale. Nie zapomnę nigdy, jak Zbigniew Girzyński z PiS ze wzruszeniem wspominał zmarłego posła PO Sebastiana Karpiniuka, z którym parę dni wcześniej ostro spierał się w moim programie. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, jak to w ogóle mogło się zdarzyć.
Zainteresowało pana, jak wygląda śledztwo, co się dzieje z wrakiem?
Podobnie jak Małgorzata Wassermann nie wyobrażałem sobie, by państwo nie zajęło się pewnymi sprawami. Byłem przekonany, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Pamiętam ówczesnego ministra Michała Boniego, który wziął na siebie ciężar uroczystości pogrzebowych. Przychodził do telewizji i z autentycznym przejęciem opowiadał, co zrobił. Ewa Kopacz była w Moskwie. Trudno było się spodziewać, że coś zostanie niedopilnowane.