Czwarta władza piąte koło u wozu

Polskie media są w tak złej kondycji, że nie są w stanie sprawować funkcji kontrolnej, najważniejszej z punktu widzenia państwa i społeczeństwa.

Aktualizacja: 11.04.2015 11:18 Publikacja: 10.04.2015 02:34

Czwarta władza piąte koło u wozu

Foto: Fotorzepa/ Michał Walczak

Każdy, kto ma internet, czyli po prostu każdy z naszych czytelników, wie, czym jest hejt i kim są trolle. Nawet jeśli nigdy nie słyszał tych określeń. Owszem, globalna sieć jest przestrzenią wolności nieznanej innym mediom, bo prawie nie trzeba pieniędzy, by stworzyć popularną witrynę. Nie jest niezbędne wsparcie żadnego koncernu, fundusze na druk czy koncesja na nadawanie, wystarczy dobry pomysł.

Jednak internetowa anonimowość i demokracja mają też swoją cenę. A jest nią właśnie hejt (od angielskiego „hate" – „nienawiść"), czyli bezinteresowna agresja wobec opisywanych ludzi czy instytucji, a także innych uczestników wirtualnej debaty. Agresja słowna objawiająca się obelgami, pomówieniami, a nawet pogróżkami. Rzecz jasna większość ludzi używających internetu korzysta z niego w sposób cywilizowany, lecz najbardziej rzucają się w oczy osobnicy nazywani powszechnie trollami. Cóż, w każdym społeczeństwie jest kilka procent ludzi niezrównoważonych i dla nich również sieć jest przestrzenią wolności.

Ale dlaczego o tym piszę w kontekście kondycji współczesnych mediów? Nie chodzi bynajmniej o to, że internet, zwłaszcza polski, pełen jest hejtu i śmieci. Że portale zajmują się recyklingiem tych samych newsów, najczęściej przepisanych z gazet albo zasłyszanych w telewizji. To źródło kiedyś wyschnie i albo poziom jeszcze się obniży, albo firmy działające w sieci będą musiały zatrudnić prawdziwych dziennikarzy, żeby przygotowywali wartościowe informacje. Tak dzieje się już na Zachodzie, więc pewnie i do nas kiedyś dotrze ta fala. Nie o niski pod względem profesjonalnym poziom treści tych czy innych portali tu jednak idzie.

Trolle telewizyjne

Rzecz w tym, że trudno się oprzeć wrażeniu, iż media głównego nurtu, te najbardziej znaczące, wpływowe i opiniotwórcze, poziomem dostosowują się do tego, co się dzieje w internecie. A hejt i dziennikarscy trolle trafili zarówno do telewizji oraz radia, jak i prasy. Kiedyś zapewne tacy ludzie też pracowali w mediach, ale na takie zachowania nie było przyzwolenia wydawców, a i odbiorcy chyba nie akceptowali podobnych standardów. Przynajmniej w obszarze zarezerwowanym dla informacji czy publicystyki. Bo w bulwarówkach mogło dochodzić do różnych seansów nienawiści, choć wydaje się, że jednak incydentalnie.

Tymczasem dziś można odnieść wrażenie, że znaczna część poważnych mediów zajmuje się nękaniem bohaterów materiałów. Za wszelką cenę próbują ich upokorzyć i ośmieszyć, skupiając się na ich wpadkach. I nie zawsze idzie o sympatię albo niechęć do tej czy innej partii. Raczej o to, żeby dzięki wybranej ofierze mieć czym wypchać antenę albo łamy.

Wynika to również z fatalnej kondycji współczesnych mediów. Przygotowanie przyzwoitego materiału wymaga czasu, środków i fachowców. A tego we współczesnym dziennikarstwie jest coraz mniej. Mamy za to nadmiar przestrzeni na treści oraz konkurencję, jakiej nie było nigdy w historii. W kraju takim jak Polska, który trudno przecież uznać za bardzo bogaty, mamy bodaj siedem całodobowych kanałów informacyjnych, kilkanaście tygodników ogólnopolskich, setki rozgłośni radiowych, tysiące portali. Walka o uwagę odbiorcy to walka o życie, bo dla tak wielu podmiotów na rynku nie ma miejsca. Trzeba więc ciąć koszty, a to dla przyzwoitego dziennikarstwa jest zabójcze.

Poza tym wydawcy muszą konkurować o jak największą liczbę odbiorców i w tym celu upraszczają przekaz tak bardzo, jak tylko się da. Nie mówią o ważnych problemach, tylko o ludziach. O tym, że ktoś źle się ubrał, krzywo stanął, popełnił językowy lapsus. Nawet jeśli dotykają poważnych problemów – takich jak choroby czy katastrofy – robią to w taki sposób, aby wywołać maksimum emocji przy minimum zaangażowanych środków.

Bo to emocje są najbardziej pożądanym towarem we współczesnych mediach. Oczywiście są od tej reguły wyjątki, ale taki jest dominujący trend. I to określa się często mianem procesu tabloidyzacji. Mylnie obarcza się odpowiedzialnością za to gazety bulwarowe, a przecież nie ich to wina. Chodzi o upodabnianie się mediów głównych nurtu, tych poważnych, do tabloidów.

Jedna pani drugiej pani...

Może na razie wystarczy oskarżania innych i weźmy przykład z własnego prasowego podwórka. Przykład bodaj najgłośniejszej ostatnio afery, skądinąd również dotyczącej standardów pracy w mediach, czyli tolerowania mobbingu oraz molestowania – Durczokgate. Każdemu, kto ma jakie takie pojęcie o dziennikarstwie, włos stawał na głowie, gdy obserwował poświęcone tej sprawie publikacje „Wprost".

Zaczęło się od artykułu, którego bohaterem był nieprzedstawiony z nazwiska gwiazdor telewizyjny. Był to tekst nietrzymający żadnych standardów. Z oskarżeniami pod adresem anonimowego obwinionego zgłaszanymi przez anonimów. Towarzyszyła mu, puszczona w Polskę, plotka o kogo chodzi. Kto pogłoskę rozpuszczał, nie sposób dociec, tak czy owak ten, kto był zainteresowany, mógł się dowiedzieć w internecie (gdzie, jak już mówiliśmy, anonimowość sprzyja rzucaniu niepopartych dowodami oskarżeń), że chodziło o Kamila Durczoka.

To, co opublikował „Wprost", przynajmniej z nazwy tygodnik opinii (którym kierował w tamtym czasie człowiek skazany prawomocnym wyrokiem za rozbój, co też świadczy o tym, w jakim miejscu dziś jesteśmy), nie uzyskałoby pozytywnej oceny na żadnym kursie dziennikarskim. Adeptów zawodu uczy się, by nie polegali na anonimowych źródłach, a także, by gromadzili dowody w przypadku tekstów śledczych. Tymczasem tu mieliśmy do czynienia z artykułem skonstruowanym niczym dobra wielowarstwowa plotka, jak to jedna pani powtarza drugiej pani, co trzecia powiedziała. Taki tekst nie powinien ukazać się nawet w tabloidzie, a co dopiero w poważnym tygodniku.

Dalej było jeszcze gorzej. Absolutnym dnem był kolejny artykuł, w którym na zdjęciach prezentowano jakieś zapuszczone mieszkanie, gdzie Durczok ponoć przechowywał narkotyki i zakazaną pornografię. Piszę „ponoć", bo odpowiednie służby nigdy oficjalnie nie potwierdziły tych faktów. Gdyby bowiem tak było w istocie, sprawą powinny się zająć policja i prokuratura, co skutkowałoby aktem oskarżenia. Pomijam już to, że takie zachowania nie mają żadnego związku z publiczną działalnością byłego szefa „Faktów". I trudno doprawdy uzasadnić grzebanie w jego rzeczach jakimś wyimaginowanym interesem publicznym. Wydaje się, że chodziło wyłącznie o pokazanie gawiedzi, jak zdemoralizowane potrafią być gwiazdy. Co wyprawiają te z nich, którym zawróciły w głowie pieniądze i sława.

Jaki ma to związek z molestowaniem i mobbingiem, od którego się zaczęło i na którym się skończyło (w kolejnym tygodniu, tym razem z nazwiskiem), jeden Bóg raczy wiedzieć.

Dlaczego przypominam tę smutną historię podwójnego upadku – gwiazdy i medialnych standardów? Ano dlatego, że to koronny dowód również na upadek najbardziej wartościowej gałęzi żurnalistyki – dziennikarstwa śledczego. Tak wygląda ono w ostatnich latach. Albo teksty oparte na plotkach lub współpracy z jakimiś podejrzanymi osobnikami, co to przynoszą do redakcji dokumenty służb czy nagrania (patrz tzw. taśmy prawdy w tymże tygodniku „Wprost", dzięki którym mogliśmy wysłuchać zdobytych niezgodnie z prawem podsłuchów członków rządu).

Nie chcę tu jako kontekstu przywoływać prawdziwych afer wykrytych przez „Rzeczpospolitą", żeby nie było, że nasza redakcja udaje jedynych sprawiedliwych, ale weźmy dawne dokonania konkurencji. Porównajmy Durczokgate ze sprawą łowców skór w łódzkim pogotowiu wykrytą przez „Gazetę Wyborczą". Tam mieliśmy do czynienia ze sprawą, w której na podstawie informacji dziennikarzy zapadły wyroki skazujące lekarzy i sanitariuszy, którzy dla pieniędzy od zakładów pogrzebowych uśmiercali ludzi. Jaka jest waga obu tych spraw? Ich społeczne znaczenie? W przypadku łowców skór media zastąpiły organy państwa, które zawiodły. W przypadku Durczoka dowody, że stało się coś niewłaściwego, zebrała dopiero komisja w TVN. I tak właśnie wygląda upadek standardów w dziennikarstwie śledczym.

Każdy kij się przyda

Ale, pozostając przy prasie, czy lepiej jest gdzie indziej? Weźmy choćby kwestię dziennikarstwa politycznego. Co najmniej od 2005 roku, gdy do władzy doszedł PiS, a partia Donalda Tuska postanowiła wygrać wojnę z braćmi Kaczyńskimi, sprytnie rozrywając przeciwko nim media, nie sposób zaufać większości drukowanych tytułów w kwestiach tego, co piszą o poszczególnych uczestnikach życia publicznego. Owszem, i wcześniej z obiektywizmem bywało różnie, warto jednak przypomnieć, że na początku poprzedniej dekady możliwe były rzeczy dziś niewyobrażalne. Takie np., że Rafał Ziemkiewicz czy Maciej Rybiński, którzy nigdy nie ukrywali swoich prawicowych poglądów, prowadzili audycje w należącym do Agory (właściciela „Gazety Wyborczej") Radiu TOK FM. Rozgłośni, która dziś zajmuje się zajadłą walką z PiS-owską opozycją.

A czy podobnej ewolucji nie przeszedł stworzony przez Tomasza Wróblewskiego „Newsweek", gdzie w jednej redakcji pracowali kiedyś obok siebie Piotr Zaremba (dziś „W sieci") i Wojciech Maziarski (obecnie publicysta „Wyborczej")? Szanowany niegdyś tygodnik nie dość, że upodobnił się do tabloidu poziomem tekstów i argumentacji (albo i gorzej, że przypomnę wyciągnięcie Andrzejowi Dudzie żydowskiego teścia), to jeszcze stał się uczestnikiem walki politycznej. Wiadomo po której stronie. Podobnie zresztą działa wiele innych mediów, których nazwy są wszystkim znane i nie ma potrzeby ich wymieniać. Każdy, kto nie jest zaślepiony nienawiścią, wie, o kim mowa.

Ale czy inaczej jest z drugiej strony? Odpowiedzią na napaści na polityków i dziennikarzy prawicowych stało się tworzenie mediów tożsamościowych (i radykalizacja tych już istniejących): tygodników, portali, dzienników. One z kolei zajmują się wyszukiwaniem argumentów przeciwko rządowi, czasem w sposób zaskakujący interpretując różne zachowania na zasadzie, którą obrazowo opisał kiedyś satyryk Robert Górski: jak jest bitka, to każdy kij się przyda.

Zatem znowu można powiedzieć, że media sprzedają swoim odbiorcom emocje. Podobnie jak w przypadku współczesnego „dziennikarstwa śledczego", które zajmuje się napuszczaniem odbiorców na sławnych, bogatych i tych, co u władzy.

Zacząłem od prasy, ale kwestia dotyczy również stacji telewizyjnych i radiowych. Ich nazw nie ma potrzeby wymieniać, bo imię ich: legion. Trudno jest raczej wskazać tych, którzy zachowują obiektywizm. Jeśli chodzi o newsy, wszelkie badania wskazują na Polsat, co zasługuje na podkreślenie. Ta właśnie stacja stara się wciąż informować i jest najmniej podatna na tabloidyzację, która jest powszechną chorobą serwisów i kanałów informacyjnych.

Czasem można odnieść wrażenie, że traktują one polityków tak jak tabloidy i plotkarskie portale celebrytów. Na czym to polega? Jeszcze stosunkowo niedawno bulwarówki oraz kolorowe czasopisma zachowywały wobec swoich bohaterów – w najgorszym wypadku – życzliwą neutralność. Nawet jeśli dominowały w nich materiały zrobione na klęczkach. Wszystko zmieniło się wraz z pojawieniem się „Faktu" i rozwojem internetu.

Tabloid wydawany przez Axla Springera czerpał z najlepszych zagranicznych wzorów, czyli z „Bilda", najpopularniejszej europejskiej gazety tegoż niemieckiego koncernu. Nad Łabą i Renem dziennik może wywrócić rząd, a boją się go wszyscy. Wyróżnia się zaś agresywnością i bezwzględnością (co w głośnej powieści „Utracona cześć Katarzyny Blum" świetnie opisał literacki noblista Heinrich Boell). Różnica między „Bildem" a jakąkolwiek polską gazetą (również „Faktem") jest jednak nie do przecenienia. Tam mówimy o ogromnych pieniądzach przeznaczonych na zdobywanie newsów, u nas nikogo na to nie stać, a tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Nasze bulwarówki, a także żerujące na nich portale (szczególnie wyróżnia się w tym dziele popularny pudelek.pl) nie mają pieniędzy na zdobycie mocnych materiałów (w rodzaju zdjęć gwiazd zażywających narkotyki czy popełniających inne przestępstwa), muszą więc stawiać na piętnowanie „tych na górze". Najczęściej robią to, konfabulując i wypaczając wypowiedzi bohaterów.

Na przykład znana aktorka mówi w wywiadzie (przykład autentyczny), że niechętnie zostawia swoje małe dziecko samo, ale czasem z powodów zawodowych nie ma wyjścia i czuje się wtedy jak wyrodna matka. Łatwo chyba zgadnąć, jaki „news" poszedł w świat dzięki temu wywiadowi. Że mianowicie aktorka jest wyrodną matką. Potem coś takiego jest multiplikowane w setkach najróżniejszych portali i czasopism.

Przykład konfabulacji? Proszę bardzo. Prezenterka telewizji, a przy okazji partnerka znanego aktora, z którym ma dziecko i szczęśliwe życie rodzinne, zostaje sfotografowana na imprezie z pewnym mężczyzną. Plotkarskie media obiega informacja o ich związku i o tym, że mieszkają pod jednym dachem. Na nic zdaje się dementi obydwojga zainteresowanych. Komizm sytuacji polega na tym, że dosłownie tydzień później w tych samych mediach czytamy, że to partner owej prezenterki wyprowadził się do młodszej kobiety. Przy czym jeden i drugi „news" są od początku do końca wymyślone. To typowe.

Polityk jak celebryta

Dla samych zainteresowanych i dla ładu medialnego, że się tak wyrażę, najgorsze jest jednak co innego. Kiedy do prawdziwych faktów dorabia się fikcyjne tło, tak żeby jeszcze bardziej obciążyć kogoś, kto przewinił. Na przykład kiedy pewna gwiazda spowodowała stłuczkę pod wpływem alkoholu (co jest naganne, choć nie było tu premedytacji, bo wino piła dzień wcześniej i rzecz przydarzyła się rano), natychmiast pojawia się „news", że mogła jechać z dziećmi. Pomijam już taki drobiazg, że choć nic się nie stało, sprawa została przedstawiona tak, jakby kilka osób zginęło. Jaki cel mają takie zabiegi? Poniżenie bohatera i szczucie przeciwko niemu pod hasłem „Sławni i bogaci myślą, że wszystko im wolno". Jest to zatem żerowanie na najniższych instynktach.

Ale przecież dokładnie to samo robi znaczna część tzw. poważnych mediów w stosunku do swoich bohaterów, przede wszystkim polityków. Wiedząc o powszechnej niechęci do ludzi uprawiających ten zawód, za wszelką cenę usiłują ich obśmiać lub sprowokować. W ogóle na próbie sprowokowania awantury zasadza się koncept większości politycznych programów telewizyjnych czy radiowych. Stąd medialne kariery osobników w rodzaju Janusza Palikota, Stefana Niesiołowskiego, Jacka Kurskiego czy Janusza Korwin-Mikkego. Ale to wie każdy, kto tego słucha i ogląda, robi to więc na własną odpowiedzialność.

Znacznie gorzej, że coś podobnego dzieje się w serwisach informacyjnych, gdzie hitowym „newsem" są brudne buty Jarosława Kaczyńskiego albo, z drugiej strony politycznej barykady, nieszczęsna peruwiańska czapeczka Donalda Tuska. Co to ma do ich działalności, jeden Bóg raczy wiedzieć. Dlaczego pokazuje to program informacyjny, skoro materiał nie ma żadnej wartości informacyjnej? Chyba jedynie po to, by dostarczyć gawiedzi rozrywki. Używam słowa „gawiedź" nie po to, by deprecjonować odbiorców, lecz po to, by pokazać, jak są traktowani. Serwowanie widzom czy słuchaczom takich „newsów" świadczy bowiem o braku szacunku dla nich. A także braku szacunku dla misji dziennikarstwa, którą powinno być informowanie w sposób możliwie najbardziej obiektywny. I nikt mnie nie przekona, że komercyjne stacje radiowe czy telewizyjne mogą robić, co chcą, bo liczy się tam tylko oglądalność. Koncesje na nadawanie przyznano im m.in. dlatego, by uczciwie informowały obywateli.

Wracając zaś do Durczoka, od którego zacząłem, w jakimś sensie były szef „Faktów" padł ofiarą własnego sukcesu. To znaczy procesu tabloidyzacji mediów, który sam współtworzył. Owszem, ma na swoim koncie poważne winy, ale to, co go spotkało, trudno określić inaczej niż medialnym linczem. Warto np. zwrócić uwagę, że nikt poza samym Durczokiem nie poniósł kary, choć proceder mobbingu trwał długo i był w branży powszechnie znany. Nikogo to w zasadzie nie zainteresowało. Tak właśnie działają stabloidyzowane media: kiedy dopadną ofiary, nie chcą jej wypuścić.

***

Kreśląc powyższe uwagi, czuję się jak starzec wspominający dawne dobre czasy. Ale, po pierwsze, kiedyś naprawdę było lepiej, wystarczy wspomnieć, jak ambitne ramówki miała w latach 90. telewizja publiczna i na jaki poziom intelektualnej debaty mogły sobie (ze względów finansowych) pozwolić w owym czasie dzienniki. Po drugie, rzeczywistość współczesnych polskich mediów naprawdę tak wygląda i na razie znikąd nie widać nadziei. A efektem tych wszystkich negatywnych procesów jest naruszenie zasad wręcz fundamentalnych. Pierwszą jest zaufanie i wiarygodność, których naszemu dziennikarstwu zostało doprawdy niewiele. Drugą zaś rzecz w sumie najważniejsza, kluczowa dla dobrego działania demokracji. Otóż media w takiej kondycji nie są w stanie sprawować funkcji kontrolnej wobec polityków. Przestają więc być czwartą władzą, a stają się piątym kołem u wozu. Są potrzebne tylko właścicielom i tym, którzy w nich pracują, ale dla obywateli znaczą coraz mniej.

Każdy, kto ma internet, czyli po prostu każdy z naszych czytelników, wie, czym jest hejt i kim są trolle. Nawet jeśli nigdy nie słyszał tych określeń. Owszem, globalna sieć jest przestrzenią wolności nieznanej innym mediom, bo prawie nie trzeba pieniędzy, by stworzyć popularną witrynę. Nie jest niezbędne wsparcie żadnego koncernu, fundusze na druk czy koncesja na nadawanie, wystarczy dobry pomysł.

Jednak internetowa anonimowość i demokracja mają też swoją cenę. A jest nią właśnie hejt (od angielskiego „hate" – „nienawiść"), czyli bezinteresowna agresja wobec opisywanych ludzi czy instytucji, a także innych uczestników wirtualnej debaty. Agresja słowna objawiająca się obelgami, pomówieniami, a nawet pogróżkami. Rzecz jasna większość ludzi używających internetu korzysta z niego w sposób cywilizowany, lecz najbardziej rzucają się w oczy osobnicy nazywani powszechnie trollami. Cóż, w każdym społeczeństwie jest kilka procent ludzi niezrównoważonych i dla nich również sieć jest przestrzenią wolności.

Ale dlaczego o tym piszę w kontekście kondycji współczesnych mediów? Nie chodzi bynajmniej o to, że internet, zwłaszcza polski, pełen jest hejtu i śmieci. Że portale zajmują się recyklingiem tych samych newsów, najczęściej przepisanych z gazet albo zasłyszanych w telewizji. To źródło kiedyś wyschnie i albo poziom jeszcze się obniży, albo firmy działające w sieci będą musiały zatrudnić prawdziwych dziennikarzy, żeby przygotowywali wartościowe informacje. Tak dzieje się już na Zachodzie, więc pewnie i do nas kiedyś dotrze ta fala. Nie o niski pod względem profesjonalnym poziom treści tych czy innych portali tu jednak idzie.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków