Sławomir Rybicki: Gdynia, miasto z morza

O sławnej rodzinie, antykomunistycznym podziemiu, „Solidarności", Lechu Wałęsie i Bronisławie Komorowskim ze Sławomirem Rybickim, kandydatem na senatora z Gdyni, rozmawia Bogusław Chrabota.

Aktualizacja: 25.08.2015 22:25 Publikacja: 24.08.2015 21:07

Sławomir Rybicki chce się upominać w parlamencie o stawianie na gospodarkę morską

Sławomir Rybicki chce się upominać w parlamencie o stawianie na gospodarkę morską

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Kandyduje pan z Gdyni. Co pana wiąże z tym miastem?

Sławomir Rybicki:
Moi rodzice po wyzwoleniu w 1945 roku osiedlili się w Gdyni. W Gdyni urodziło się sześcioro mojego rodzeństwa. Ojciec pracował w przedsiębiorstwie połowów dalekomorskich Arka, później Dalmor. Po godzinach pracy budował kościół Franciszkanów. Z kolei rodzina mojej żony osiedliła się w Gdyni w latach 20. ubiegłego wieku. Budowała Gdynię. Wysiedlona przez Niemców w 1939 roku, po wojnie wróciła do miasta. Gdynia to nasze gniazdo rodzinne.

Niedawno w TVP 1 pokazano film o pańskim bracie Aramie. W tle była rodzina, bardzo nietypowa na czasy PRL. Jak to się stało, że niemal wszyscy od zawsze byli zaangażowani w opozycję demokratyczną?


Zawdzięczamy to rodzicom. Wychowali nas w duchu przywiązania do tradycyjnych wartości, wiary. Od kiedy też pamiętam, w domu żywa była pełna bólu pamięć o wysyłce najbliższych na Sybir, trudnych doświadczeniach II wojny światowej, repatriacji. Żywa pamięć bohaterów powstania, Żołnierzy Wyklętych. Rodzina ojca to partyzantka. Pamiętam z dzieciństwa tych rosłych, twardych, milczących mężczyzn, którzy jeszcze w latach 80. oddawali sobie partyzanckie honory. To zatem naturalne. Chcieliśmy być tacy jak oni.

Późniejsze doświadczenia roku 68, a w szczególności bolesne dla mieszkańców Gdańska i Gdyni wydarzenia Grudnia '70, ukształtowały postawy rodziny. 17-letni uczeń liceum Aram bierze udział w tych wydarzeniach, przemawia do demonstrujących stoczniowców.

Czy wasi rodzice was wspierali, czy próbowali odciągnąć od tej działalności?

Na pewno było im trudno. Szczególnie mamie, która przeżywała w latach 70. i 80. częste rewizje, aresztowania, inwigilację swoich dzieci, a w stanie wojennym internowanie, ukrywanie się części z nas, działalność podziemną. Była dzielna kobietą i wspaniałą matką.

Czy pana w politykę wciągnął Aram?

Aram był dla rodzeństwa, w szczególności młodszego, wzorem. To on wyznaczał ścieżki. Ale nas nie trzeba było wciągać. Nasze zaangażowanie w działalność antykomunistyczną było czymś oczywistym.

Od kiedy można mówić o pana konsekwentnym zaangażowaniu w politykę?

To był listopad 1978 roku. Miałem wtedy 18 lat, podczas rozlepiania ulotek informujących o mającej się odbyć mszy w intencji 60. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości zostałem aresztowany i pobity przez Służbę Bezpieczeństwa. Utwierdziłem się wtedy w przekonaniu, że system, który ściga obywateli za pamięć o swojej niepodległości, trzeba konsekwentnie zwalczać.

Co robił pan przed rokiem 80?

Wraz z kilkoma rówieśnikami stworzyliśmy grupę, która organizowała akcje pisania na murach haseł antykomunistycznych, niszczenia tablic propagandowych, a także druk i kolportaż nielegalnych wydawnictw i ulotek. Byliśmy związani z Ruchem Młodej Polski.

Ale był też czas na naukę i zabawę.

Na czym polegało zaangażowanie Rybickich w „Solidarność"?

Udział w strajku sierpniowym 1980 r., potem w pierwszej „Solidarności", był dla nas konsekwencją wcześniejszych wyborów ideowych. Organizowaliśmy drukarnie w strajkujących stoczniach: Gdańskiej i Gdyńskiej im. Komuny Paryskiej. Brat Arkadiusz i szwagier Maciej z moją pomocą spisali na słynnych już tablicach 21 postulatów strajkujących na Wybrzeżu. Siostra Bożena z Magdą Modzelewską, późniejszą moją szwagierką, prowadziły wraz z Lechem Wałęsą pod historyczną bramą nr 2 modlitwy w intencji strajkujących. Ten symboliczny obrazek pokazywały wówczas telewizje wolnego świata. W „Solidarności" Aram został szefem Biura Informacji Prasowej, Bożena pełniła funkcję sekretarki przewodniczącego Lecha Wałęsy. Ja zostałem kancelistą w Komisji Krajowej „Solidarności".

Pracował pan z Lechem Wałęsą?

Wielokrotnie. Po raz pierwszy w 1981 r. w sekretariacie przewodniczącego „Solidarności". Współpracowaliśmy też po wyjściu Lecha Wałęsy z internowania w latach 1982–1984. W 1996 r. byłem dyrektorem biura byłego prezydenta.

Jak pan go ocenia po latach?

Ocena zmienia się z czasem. Niezmienny pozostaje fakt, że uosabia zwycięstwo „Solidarności" nad systemem komunistycznym i tak już pozostanie.

Dlaczego jego rola tak przybladła za czasów jego prezydentury?

Przybladła? Tak bym nie powiedział. Jego sytuacja była bez precedensu. Wałęsa jako trybun ludowy i przywódca związkowy musiał działać jako prezydent w zgodzie z regułami demokracji. To na pewno musiało ograniczać jego temperament.

Jak porównać prezydentury Wałęsy i Komorowskiego?

Prostego porównania nie ma. W roku 1990 Polska rozpoczynała proces wielkiej reformy ustrojowej i gospodarczej. Od komunizmu do demokracji, od gospodarki nakazowej do wolnorynkowej. 25 lat później Polska umacnia i dyskontuje swoją pozycję w NATO i Unii Europejskiej. Lecha Wałęsę i Bronisława Komorowskiego łączą niepodległościowe i solidarnościowe korzenie.

Jak ich pan ocenia jako ludzi?

Poza tym, że są do siebie niepodobni, więcej nie powiem. Może kiedyś napiszę pamiętnik.

Potrafi pan być krytyczny wobec PBK?

Oczywiście potrafię. Nikt nie jest idealny. Jestem dumny, że mogłem z nim współpracować.

Dlaczego przegrał?

Przegrał Bronisław Komorowski, ale przegrali też zwolennicy liberalnej demokracji. Przegrała Polska dialogu i kompromisu, normalności i stabilnego rozwoju. Niestety, znacząca część młodego pokolenia nie poczuła się współautorem i beneficjentem polskiej wolności.

Nie pomogła słaba kampania. Przeciwnicy hejtem w sieci, atakami nienawiści na wiecach, krzywdzącą propagandą w prawicowych mediach skutecznie zdezawuowali i zafałszowali dokonania prezydenta. Przypisali mu jednocześnie wszystkie błędy i potknięcia ostatnich ośmiu lat. W tej kampanii PiS pokazał swoją niszczycielska siłę.

Kandyduje pan z PO. Czy nie obawia się pan o jej skręt w lewo?

Jestem jednym z wąskiego grona współzałożycieli PO. W 2001 r. powstał ideowy ruch społeczny. Łączyliśmy środowiska konserwatywne i liberalne. Tworzyliśmy formację nastawioną wolnorynkowo, modernizacyjnie, ale szanującą tradycyjne wartości. Dzisiejsza praktyka polityczna przesuwa PO w kierunku lewicowego elektoratu. Istnieje jednak oczywista granica.

Kopacz i Tusk. Porównywalne postaci?

Są w nieporównywalnej sytuacji. Ewa Kopacz jest w kraju, a Donald Tusk za granicą.

Jak chce pan przekonać tych wahających się między PO i PiS?

Platforma stała się wielką formacją zmiany. Zmieniliśmy Polskę. Ciągle jesteśmy w budowie sprawnego nowoczesnego Państwa. Za PO przemawiają czyny, za PiS nieustanna kontestacja. Nie możemy jednak zatracić ideałów, które legły u podłoża naszego powstania. Musimy starać się wracać do korzeni, odwoływać się nieustająco do dobrze pojętego poczucia obywatelskości, dbałości o dobro wspólne. Tak, aby smak władzy i pokusy, jakie władza niesie ze sobą, nie przyćmiły ideałów, które przyświecały nam, gdy zakładaliśmy Platformę.

Boi się pan, że PiS pogrąży kraj?

Nie jest w stanie. Polacy zbudowali może jeszcze niedoskonałe, ale demokratyczne państwo prawa, które przeżyje kilka lat nieodpowiedzialnych rządów. Ale szkoda by było straconego czasu, utraconych szans. Obawiać się natomiast trzeba rosnącego radykalizmu, pojawiającego się nacjonalizmu, światopoglądowych sporów czy wręcz fanatyzmu religijnego.

Co pan chce zrobić dla Gdyni i Trójmiasta w parlamencie?

Nowoczesna i dumna Gdynia ma swoje ważne, podmiotowe miejsce w Trójmieście i całej aglomeracji. Trzeba tworzyć prawo, które da takim wielopodmiotowym organizmom instrumenty do lepszego rozwiązywania ich problemów. Chcę się też upominać o większą identyfikację państwa z morzem i stawianie na gospodarkę morską. To ważne dla naszego regionu. To ważne dla Gdyni – miasta z morza.

Rzeczpospolita: Kandyduje pan z Gdyni. Co pana wiąże z tym miastem?

Sławomir Rybicki:
Moi rodzice po wyzwoleniu w 1945 roku osiedlili się w Gdyni. W Gdyni urodziło się sześcioro mojego rodzeństwa. Ojciec pracował w przedsiębiorstwie połowów dalekomorskich Arka, później Dalmor. Po godzinach pracy budował kościół Franciszkanów. Z kolei rodzina mojej żony osiedliła się w Gdyni w latach 20. ubiegłego wieku. Budowała Gdynię. Wysiedlona przez Niemców w 1939 roku, po wojnie wróciła do miasta. Gdynia to nasze gniazdo rodzinne.

Niedawno w TVP 1 pokazano film o pańskim bracie Aramie. W tle była rodzina, bardzo nietypowa na czasy PRL. Jak to się stało, że niemal wszyscy od zawsze byli zaangażowani w opozycję demokratyczną?


Zawdzięczamy to rodzicom. Wychowali nas w duchu przywiązania do tradycyjnych wartości, wiary. Od kiedy też pamiętam, w domu żywa była pełna bólu pamięć o wysyłce najbliższych na Sybir, trudnych doświadczeniach II wojny światowej, repatriacji. Żywa pamięć bohaterów powstania, Żołnierzy Wyklętych. Rodzina ojca to partyzantka. Pamiętam z dzieciństwa tych rosłych, twardych, milczących mężczyzn, którzy jeszcze w latach 80. oddawali sobie partyzanckie honory. To zatem naturalne. Chcieliśmy być tacy jak oni.

Późniejsze doświadczenia roku 68, a w szczególności bolesne dla mieszkańców Gdańska i Gdyni wydarzenia Grudnia '70, ukształtowały postawy rodziny. 17-letni uczeń liceum Aram bierze udział w tych wydarzeniach, przemawia do demonstrujących stoczniowców.

Pozostało 80% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
sądownictwo
Sąd Najwyższy ratuje Ewę Wrzosek. Prokurator może bezkarnie wynosić informacje ze śledztwa
Kraj
Znaleziono szczątki kilkudziesięciu osób. To ofiary zbrodni niemieckich
Kraj
Ćwiek-Świdecka: Nauczyciele pytają MEN, po co ta cała hucpa z prekonsultacjami?
Kraj
Sadurska straciła kolejną pracę. Przez dwie dekady była na urlopie
Kraj
Mariusz Kamiński przed komisją ds. afery wizowej. Ujawnia szczegóły operacji CBA
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił