Uchodźcy na pokolenia

Nikt w Brukseli nie ma pomysłu, jak powstrzymać bezprecedensową falę imigrantów szturmujących Unię Europejską. Zalew uchodźców będzie więc trwał przez wiele lat, aż zmieni Stary Kontynent nie do poznania – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 28.09.2015 16:19 Publikacja: 27.09.2015 21:51

UE okazała się wobec fali przybyszów z południa bezradna

UE okazała się wobec fali przybyszów z południa bezradna

Foto: AFP

Wysoki rangą urzędnik Komisji Europejskiej zajmujący się współpracą z krajami arabskimi opowiada historię sprzed 21 lat: – W 1994 r. spotkałem się w Bonn z doradcą ds. zagranicznych kanclerza Kohla. Próbowałem go przekonać do włączenia się Niemiec do tzw. procesu z Barcelony, pomysłu współpracy z krajami Maghrebu. A ten mi mówi: „Co? Znowu Francuzi chcą wykorzystać niemieckie pieniądze na swoje dawne kolonie? Nigdy!". Takie rozumowanie pozostało w większości Europy do dziś – dodaje.

W czerwcu kanclerz Merkel niespodziewanie odkryła, że to, co się dzieje na przeciwległym brzegu Morza Śródziemnego, to jednak nie jest daleki, obcy świat. Właśnie wtedy ruszyła w kierunku Niemiec bezprecedensowa fala zdesperowanych uchodźców. Nagle rządzący w Berlinie odkryli, że globalizacja nie sprowadza się do możliwości sprzedaży samochodów na całym świecie i prowadzenia operacji finansowych w skali planety, ale ma też drugą stronę: łatwość przemieszczania się ludzi z krajów Trzeciego Świata, którzy chcą wreszcie żyć tak, jak to widzą na ekranach telewizorów i komputerów.

Przebudzenie niemieckich i szerzej zachodnich polityków jest brutalne. – U wrót Europy czeka 20 milionów uchodźców, osób, które zostały wyrzucone z własnych domów – ostrzegał w minionym tygodniu komisarz ds. sąsiedztwa Unii Austriak Johannes Hahn na spotkaniu z europejskimi dziennikarzami, także z „Rzeczpospolitej".

Dopieszczanie krwawego dyktatora

Uchodźcy lądują na greckich wysepkach położonych blisko tureckiego wybrzeża w tempie 6 tys. dziennie. To przede wszystkim Syryjczycy, którzy od lat wegetowali w obozach w Turcji, Jordanii i Libanie w oczekiwaniu na upadek Baszara Asada. Ponieważ jednak dyktator trwa u władzy mimo blisko pięciu lat wojny i nikt na Zachodzie nie zaryzykuje ofensywy lądowej, aby go obalić, coraz więcej uciekinierów postanawia zaryzykować i wsiąść na ponton, którym mogą dotrzeć do Europy. Od początku roku na taki krok zdecydowało się już pół miliona osób. Ale to dopiero początek.

W samej Syrii reżim Baszara Asada chyli się coraz bardziej ku upadkowi, kontroluje zaledwie jedną piątą kraju. – Jeśli padnie Damaszek, ku Europie ruszą kolejne 2 miliony uchodźców – mówi urzędnik Komisji Europejskiej.

Gdyby problem ograniczał się do Syrii, być może Bruksela dałaby sobie z nim radę. Ale tak absolutnie nie jest, bo szlakiem, który przetarli Syryjczycy, teraz chcą pójść inni nieszczęśnicy. – Libia i Irak rozpadły się jak domki z kart. Granice nakreślone przez kolonialne potęgi przed 100 laty okazały się zupełnie sztuczne. Przez ten wiek nie udało się zbudować prawdziwych narodów, czego, wspierając arabską wiosnę, zachodni politycy zupełnie nie dostrzegli. W Afryce Północnej tylko Tunezja i Maroko okazały się wiarygodnymi państwami – martwi się wysoki rangą urzędnik Komisji.

Zdaniem Rosy Balfour z brukselskiego European Policy Center trzy kolejne kraje Bliskiego Wschodu są u progu implozji. To Algieria, Jordania i Liban. W każdej chwili i stąd może więc ruszyć fala równie zdesperowanych uchodźców, jak ci, którzy teraz lądują na Chios, Lesbos czy Kos.

Ale i taka perspektywa blednie wobec tego, co może się wydarzyć w Egipcie. François Hollande z entuzjazmem godnym lepszej sprawy od kilku miesięcy dopieszcza marszałka Sisiego, jednego z najkrwawszych dyktatorów naszych czasów. Na razie Francuzom udało się dzięki temu zawrzeć kontrakty na dostawę myśliwców Mirage i dwóch lotniskowców helikopterowych Mistral, które pierwotnie miały trafić do Rosji.

Ale tak naprawdę gra toczy się o coś znacznie ważniejszego. – Dziś Egipt to 90 milionów ludzi, za jedno pokolenie – 170 milionów. Jeśli każdego roku nie będzie tu powstawać 2,5 miliona nowych miejsc pracy, nawet bez wojny ruszy stąd masa młodych ludzi bez perspektyw – mówi cytowany urzędnik Komisji Europejskiej.

Trzy tygodnie temu w odruchu wielkiej naiwności Angela Merkel zapowiedziała, że Niemcy są gotowe przyjąć nieograniczoną liczbę uchodźców, w tym roku być może 800 tysięcy. Choć w następnych dniach niemieccy dyplomaci na całym świecie próbowali odkręcić to przesłanie i spotykali się z lokalnymi dziennikarzami, aby wytłumaczyć, że „pani kanclerz została źle zrozumiana", do biedaków z najdalszych zakątków globu dotarło jedno przesłanie: wreszcie można wyrwać się z nędzy, bo ktoś w Europie wyciąga pomocną dłoń.

Brukselscy eurokraci nie muszą iść daleko, aby zrozumieć, jakiej biedy narobiła pani kanclerz. Wystarczy, że przejdą kilka przecznic, a znajdą się w środku niespodziewanego żywiołu: w brukselskim parku Maximilien, naprzeciwko Dworca Północnego, od kilkunastu dni rozrasta się dziki obóz namiotowy. A w nim można spotkać przybyszów już nie tylko z Syrii, Iraku i innych krajów Bliskiego Wschodu, tylko dosłownie z najdalszych zakątków naszej planety.

– Są tu ludzie z Iranu, Pakistanu, Bangladeszu, Nigerii, Czadu – mówi „Rzeczpospolitej" Ben Abdellach, żyjący od lat w Belgii Marokańczyk, który postanowił pomóc swoim braciom w wierze.

Abdul Karim, młody Afgańczyk, próbuje opowiedzieć swoją historię, używając zaledwie kilkudziesięciu angielskich słów. Wynika z niej, że do Belgii dotarł 26 lipca i od tego czasu żyje z datków, które przynoszą belgijscy woluntariusze. Aby uniknąć kompromitacji, władze Brukseli próbują zlikwidować namiotowe miasteczko, umieścić uchodźców w specjalnych ośrodkach. Ale skala problemu zdecydowanie przerosła możliwości miasta, w którym już jedną piątą mieszkańców stanowią muzułmańscy imigranci.

Całościowego pomysłu, jak rozwiązać problem uchodźców, nie ma jednak nie tylko ratusz Brukseli, ale przede wszystkim Komisja Europejska. Na razie eurokraci muszą wydostać się z pułapki, którą sami na siebie nastawili.

Obfite żniwo prawicowych populistów

Z jednej strony zgodnie z deklarowanymi przez Unię „wartościami" i podpisanymi przez państwa Wspólnoty konwencjami zjednoczona Europa ma obowiązek przyjąć wszystkich uchodźców, którzy dotrą do jej granic. Z drugiej – tolerancja zachodnich społeczeństw wobec masowego napływu obcych kulturowo imigrantów jest na wyczerpaniu: od Francji po Wielką Brytanię i Niemcy prawicowi populiści zbierają coraz bardziej obfite żniwo. Stąd ekwilibrystyka słowna takich przywódców Europy jak Donald Tusk, który na zakończenie środowego szczytu w Brukseli zaczynał zdanie od deklaracji o „nieograniczonym prawie do azylu", a kończył, mówiąc o „konieczności uszczelnienia granic". Stany Zjednoczone najwyraźniej nie mają takich dylematów, bo Barack Obama zgodził się przyjąć tylko 10 tysięcy syryjskich uchodźców.

Jedno jest pewne: wraz z napływem kolejnych dziesiątek tysięcy uchodźców Unia jest gotowa zapłacić coraz wyższą cenę, byle wreszcie powstrzymać narastającą falę imigrantów. Jedną z pierwszych ofiar będzie unijna dyplomacja. – Musimy przebudować politykę sąsiedztwa (NP) tak, aby w większym stopniu brała pod uwagę europejskie interesy i służyła przede wszystkim stabilności graniczących z nami krajów – przyznaje komisarz Hahn.

Wylansowana jeszcze w 2004 r. na fali optymizmu po poszerzeniu Unii polityka sąsiedztwa miała do tej pory zgoła inny cel: promocję europejskich wartości demokracji i praw człowieka. Ale teraz taki model współpracy, jaki Bruksela ma z Białorusią czy Azerbejdżanem, zaczyna zyskiwać na atrakcyjności, bo autorytarne reżimy przynajmniej nie stwarzają Wspólnocie kłopotu i kontrolują przepływy ludności.

Najazd imigrantów każe także krajom Wspólnoty zwierać szyki i łamać sprzeciw opornych metodami, których nie stosowano nawet w szczycie ostatniego kryzysu finansowego. – Zaczyna odradzać się mentalna żelazna kurtyna, bo nowe kraje członkowskie z Europy Środkowej nie chcą solidarnie uczestniczyć w rozwiązaniu tego problemu. O tym będzie się pamiętać, gdy przyjdzie do negocjacji nad nowym budżetem Unii na lata 2020–2027 – mówił tuż przed środowym szczytem w Brukseli Hahn.

Ale takie deklaracje, choć jak na to, co się do tej pory słyszało w Brukseli bardzo mocne, nie mogą ukryć podstawowej prawdy: nikt w Unii nie ma na razie pomysłu, jak skutecznie powstrzymać falę uchodźców. Eksperci są zgodni, że „uszczelnienie" granic zewnętrznych Unii to iluzja, bo zdesperowani imigranci, razem z potężnymi grupami przemytników, znajdą zawsze sposób, aby ominąć nowy mur czy patrole straży granicznej. Chyba że Bruksela zdecyduje się przeciwko nim użyć broni palnej, co dotychczas jest niewyobrażalne. Unia oficjalnie zapowiada przestrzeganie konwencji genewskiej, która pozwala jedynie na uporządkowanie napływu imigrantów, nie jego zatrzymanie. Trudno też sobie wyobrazić, że uda się Unii to osiągnąć, przekazując ledwie miliard euro Turcji, Libanowi i Jordanii na pomoc dla uchodźców.

W chwili szczerości wysoki rangą dyplomata Unii przyznaje: – Przyzwyczailiśmy się, że Amerykanie robią całą brudną robotę na Bliskim Wschodzie, a my jesteśmy od tego, aby ich krytykować za błędy interwencji w Iraku. Otóż tamta epoka już nie wróci, teraz my musimy odważyć się na interwencję, jeśli naprawdę chcemy przywrócić pokój. Bez tego nie ma co marzyć o powstrzymaniu fali uchodźców.

Na razie to jednak marzenie ściętej głowy. Ze wszystkich przywódców Unii tylko François Hollande zdecydował się na przeprowadzenie bombardowań Syrii. Być może wesprze go David Cameron, o ile wyrazi na to zgodę Izba Gmin. – Mamy wyjątkową historię. Po drugiej wojnie światowej zaangażowanie naszej armii w akcjach zbrojnych za granicą było tematem tabu. Niemcy nie będą tego robić – tłumaczy Bernd Fabritius, szef Związku Wypędzonych i deputowany CSU.

Sojusznik od brudnej roboty

Ale kraje Unii nie potrafią nawet skoordynować podstawowych założeń polityki zagranicznej na Bliskim Wschodzie. Ogłaszając bombardowania Syrii, Hollande zapowiedział, że jednym z celów Francji jest odsunięcie Baszara Asada. Tymczasem Merkel, ku zaskoczeniu swoich partnerów, oświadczyła na zakończenie środowego szczytu w Brukseli, że syryjski dyktator musi być jednym z partnerów w rozmowach pokojowych.

– Czy kanclerz nie wie, że syryjska opozycja nigdy nie przyłączy się do rozmów na takich warunkach? – pyta Peter Neumann, niemiecki analityk międzynarodowy.

Jest jednak zastępczy sojusznik od brudnej roboty: Rosja. Władimir Putin mnoży sygnały gotowości pomocy w rozwiązaniu konfliktu w Syrii. Na razie Kreml jasno nie sprecyzował, czy cena miałaby ograniczyć się do wycofania się Zachodu z Ukrainy, czy też sięga dalej. Ale rosyjski przywódca wie, że z każdym dniem Unia jest gotowa dać za taką przysługę coraz więcej.

Wysoki rangą urzędnik Komisji Europejskiej zajmujący się współpracą z krajami arabskimi opowiada historię sprzed 21 lat: – W 1994 r. spotkałem się w Bonn z doradcą ds. zagranicznych kanclerza Kohla. Próbowałem go przekonać do włączenia się Niemiec do tzw. procesu z Barcelony, pomysłu współpracy z krajami Maghrebu. A ten mi mówi: „Co? Znowu Francuzi chcą wykorzystać niemieckie pieniądze na swoje dawne kolonie? Nigdy!". Takie rozumowanie pozostało w większości Europy do dziś – dodaje.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
analizy
Tysiące Białorusinów uciekły do Polski. To prawdziwa klęska wizerunkowa
Opinie polityczno - społeczne
Krzysztof A. Kowalczyk: Matura 2024. Skasujmy obowiązkową maturę z języka polskiego. Bo to fikcja
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Każdy może być Marcinem Kierwińskim. Tak zmieniła się debata
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Andrzej Duda kontra ślonsko godka
Opinie polityczno - społeczne
Garri Kasparow: Zachód musi uznać istnienie „dobrych Ruskich”, aby Ukraina mogła zwyciężyć