Nie tylko naukowcy, lecz wszyscy, którym przyjdzie opowiadać o losach tysięcy ludzi i wydarzeniach trwających lata, zwłaszcza tak dramatycznych, jak wojna światowa, wiedzą, że jednym z ważniejszych wyborów każdego narratora jest decyzja o tym, co się stanie głównym wątkiem albo wręcz osią odtwarzanej historii. Jednym marzą się syntezy, wielotomowe i z mrowiem przypisów u dołu każdej strony. Inni szukają odpowiednio barwnych biografii – ale kto prócz szpiegów, komandosów i kurierów mógłby się pochwalić, że „był wszędzie"? Są i tacy, którzy piszą dzieje jednego miasta, jednej ulicy, jednego stena.
Norman Davies wybrał drogę pośrednią – i jak zwykle nie zawiodła go pisarska intuicja. Opowieść o 120 tysiącach zesłańców ocalonych z „nieludzkiej ziemi" i wędrujących przez trzy kontynenty (niestety, w większości nie do rodzinnego kraju) obejmuje więcej „polskich doświadczeń" z lat 1939–1945 niż dzieje jakiejkolwiek innej zbiorowości czy formacji. Oczywiście: z natury rzeczy brak w takiej narracji osobnego rozdziału o tym, co działo się nad samą Wisłą, o życiu i walce pod okupacją niemiecką, chociaż nie zabrakło u Daviesa dygresji ani o Armii Krajowej, ani o łapankach i głodzie, ani o Auschwitz, Zagładzie i Powstaniu Warszawskim.