Terlikowski: In vitro na czarnym rynku

Klauzule, które pokazują, że ludzki zarodek traktowany jest jak skarpetki, zastraszanie klientów, automatyczne zrzekanie się roszczeń w przypadku źle wykonanych zabiegów, ordynarne kłamstwa i wymięte pisma porno – tak wygląda rynek, rzekomo właśnie uregulowany, in vitro w Polsce.

Aktualizacja: 04.10.2015 07:57 Publikacja: 02.10.2015 01:10

Terlikowski: In vitro na czarnym rynku

Foto: 123RF

I nie jest to obraz pochodzący z tekstów złośliwych przeciwników in vitro, katolików z Ordo Iuris czy Fundacji Pro, ale z raportu przygotowanego przez Stowarzyszenie Nasz Bocian, które słynie z lobbingu na rzecz tej kontrowersyjnej metody zapłodnienia. Tak, tak. Stowarzyszenie lobbystów skontrolowało 35 z 42 działających w Polsce klinik zapłodnienia in vitro, a potem przygotowało raport miażdżący dla całego rynku.

W jednej z klinik, na przykład, w umowie z klientami zawarty jest zapis, który informuje ich, że jeśli o miesiąc spóźnią się z opłatami, to ich zarodki (ludzie na wczesnym etapie rozwoju) przekazane zostaną innej parze. A pytany o ten zapis profesor medycyny wyjaśniał, że w ten sposób straszy się rodziców, by terminowo wnosili opłaty. Trudno o mocniejszy dowód na to, jak w klinikach in vitro traktuje się ludzi na wczesnym etapie rozwoju. Opowieści o szacunku i godności możemy włożyć między bajki. Zarodki są towarem, a jeśli nie ma kasy, to sprzedajemy je następnym klientom.

Kliniki są także świadome „skuteczności" i skutków ubocznych własnych metod zapłodnienia, w umowach z klientami bowiem zapisują „zgodę na odstąpienie od jakichkolwiek roszczeń odszkodowawczych". Co ten zapis oznacza? Otóż tyle, że jeśli klinika spartoli zabieg (ot, na przykład wszczepi, jak klinika ze Szczecina, kobiecie nie jej zarodek), to nie ma możliwości odszkodowania.

Ale powodów do takich zapisów jest więcej. Otóż szefowie klinik mają pełną świadomość, że metoda ta wywołuje zwiększoną liczbę wad u dzieci, i wiedzą też, że na całym świecie rodzice „wybrakowanych" (tak są często nazywane) dzieci domagają się odszkodowań od klinik za tzw. złe poczęcie, sądy zaś orzekają je, i to dość hojnie. I stąd zapis, który ma chronić biznes przed ewentualnymi stratami, a koszty spychać na lekarza, który nie dokona zabójstwa dziecka będącego owocem procedury in vitro. Z taką sytuacją mamy przecież do czynienia w przypadku dziecka, którego aborcji odmówił prof. Bohdan Chazan. Ono pochodzi z in vitro, ale o jego stan zdrowia oskarżono lekarza, który odmówił aborcji, a nie klinikę, która powołała je do istnienia.

Lista zaniedbań jest jednak o wiele dłuższa. W sporej części klinik mężczyznom, którym pobierane jest nasienie, nie zapewnia się minimum intymności. „W lecie człowiek przyklejał się do kanap. Były gazety erotyczne, ale nie korzystałem, bo się brzydziłem sklejonych kartek" – opowiadał w raporcie jeden z mężczyzn. Nie brakowało też klinik, gdzie można było sobie wybrać dawczynię komórek jajowych na podstawie katalogu... Jak w sklepie z oponami czy lalkami Barbie. Ale jeśli ktoś nie chciał wybierać z katalogu, mógł przyprowadzić swoją siostrę, córkę czy matkę, aby od niej pobrać komórki. Słowem, pełen wypas.

Starczy już szczegółów, bo mam wrażenie, że wystarczająco dokładnie pokazałem, posługując się danymi z raportu organizacji zajmującej się lobbingiem za in vitro, że w całej tej branży wcale nie chodzi o dobro pacjentów czy prawo człowieka do dziecka, ale o ciężkie pieniądze i biznes. Specjalistów od in vitro guzik interesuje godność zarodków (gdyby było inaczej, nie groziliby ich sprzedaniem). W jeszcze głębszym poważaniu mają godność kobiet i mężczyzn, którzy poddają się procedurze, gdyby było inaczej, stworzyliby bowiem godne warunki skorzystania z procedury. Mają natomiast świadomość tego, jak ryzykowna jest procedura, czego najlepszym dowodem są prawne zabezpieczenia. I, niestety, takie ich postępowanie mówi wszystko o tym, co jest realnym, a nie deklarowanym, celem procedury in vitro.

I nie jest to tylko polska specyfika. Na całym świecie kliniki in vitro zajmują się wymyślaniem nowych potrzeb, które później za odpowiednią opłatą można zaspokoić. W Australii na przykład – o czym informowały tamtejsze media – coraz aktywniej działają wysłannicy amerykańskich instytucji, które oferują usługę „zrównoważenia płciowego rodziny".

Co to oznacza? Selekcję przyszłych dzieci pod względem płci. Mamusia chce mieć córeczkę, więc się ją jej zapewnia, a potem kasuje grubą kasę. A że to niemoralne, nawet z perspektywy wielu zwolenników in vitro? Cóż to ma za znaczenie, gdy chodzi o grube miliony dolarów, które na pewnych procedurach można zarobić. I to jest, niestety, prawda o in vitro.

I nie jest to obraz pochodzący z tekstów złośliwych przeciwników in vitro, katolików z Ordo Iuris czy Fundacji Pro, ale z raportu przygotowanego przez Stowarzyszenie Nasz Bocian, które słynie z lobbingu na rzecz tej kontrowersyjnej metody zapłodnienia. Tak, tak. Stowarzyszenie lobbystów skontrolowało 35 z 42 działających w Polsce klinik zapłodnienia in vitro, a potem przygotowało raport miażdżący dla całego rynku.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu