Początek lat dwutysięcznych. Decydenci spółdzielni mieszkaniowej zarządzającej blokiem, w którym mieszkamy, postanawiają „zneutralizować” rakotwórcze działanie ogrzewającego go azbestu. Decydują więc, by ściany budynku… pomalować. Podobno wcześniej, przed naniesieniem farb, czymś tam te bloki od zewnątrz jeszcze posmarowali, ale całe to działanie wciąż nie wydawało się zbyt przekonujące. I chyba faktycznie nie było, bo za kilka lat azbest po prostu zdarto. W całym tym przedsięwzięciu był jednak jakiś metaforyczny rozmach. Okołomagiczne przekonanie, że zewnętrzną warstwę wystarczy z szarej uczynić kolorową, by to, co jest ukryte w środku, przestało wydzielać trujące miazmaty.