Viktor Orbán postrzegany jest jako człowiek skupiający w swych rękach władzę nieskończoną. I jest to teza uzasadniona. W węgierskiej politologii rządy po 2010 roku określane są jako budowa nowego systemu politycznego. Orbán wprowadził zmiany obejmujące swym zasięgiem wszystkie obszary życia politycznego, społecznego czy gospodarczego, co więcej, były one rozleglejsze aniżeli te, które zachodziły na Węgrzech od 1989 roku. Konsolidacja wszystkich szczebli władzy w jednym ręku sprawia, że klasyczny trójpodział jest niejednokrotnie jedynie pobożnym – i konstytucyjnym – życzeniem.
Zastanówmy się jednak, czy jest jakiś element, który mógłby stanowić przeciwwagę dla premiera w kolejnych wyborach, a tym samym, czy istnieje coś, czego Viktor Orbán się boi.
Opozycyjny galimatias
Część osób stwierdzi od razu, że nie. Poparcie, jakim według kwietniowych sondaży pięciu ośrodków badawczych cieszy się rządząca koalicja, oscyluje w granicach 22–33 proc. w grupie wszystkich wyborców oraz 40–50 proc. w grupie wyborców zdecydowanych. Przewaga nad kolejnym ugrupowaniem w pierwszym przypadku wynosi najmniej 9 punktów procentowych, w drugim zaś 14. Próżno szukać w Europie innego ugrupowania, które po tylu latach rządów cieszyłoby się tak stabilną większością.
Dlaczego poparcie dla partii jest odwrotnie proporcjonalne do liczby nieprawidłowości ujawnianych co rusz przez węgierskie media? Żeby nie być gołosłownym, warto wspomnieć choćby ostatnie dane dotyczące wydawania setek milionów dolarów z zysków Węgierskiego Banku Narodowego, sposobu przeprowadzenia prywatyzacji ziemi w obronie przed jej wykupieniem przez zagraniczny kapitał, a także przetargów, które z transparentnością mają niewiele wspólnego.
Prawdą jest, że Viktor Orbán odciął od profitów spadkobierców postkomunizmu, ale zastąpił ich swoimi ludźmi. Beneficjentami przemian proponowanych przez Fidesz są więc głównie elity związane z jego partią.