Marek Ratajczak: Czy potrzeba nowej definicji inwestycji

Bez względu na to, jak bardzo ekonomiści będą przekonywać, że więcej efektów da zwiększenie nakładów na edukację niż na niektóre inwestycje w infrastrukturze, pieniądze i tak zostaną skierowane na te drugie.

Publikacja: 10.08.2021 21:00

Marek Ratajczak: Czy potrzeba nowej definicji inwestycji

Foto: Adobe Stock

W„Rzeczpospolitej" z 14 lipca ukazał się tekst Wojciecha Paczosa i Jakuba Sawulskiego „W co powinno inwestować państwo". Już na początku artykułu autorzy stwierdzają, że pora odejść od fetyszyzowania inwestycji w kapitał fizyczny jako wyznacznika wzrostu gospodarczego i że trzeba rozszerzyć pojęcie inwestycji o nakłady na kapitał ludzki. Co do ogólnej wymowy zaprezentowanych przez autorów rozważań trudno byłoby polemizować. Dostrzeganie znaczenia tego, co nazywa się inwestycjami w kapitał ludzki, towarzyszy ludziom od dawna.

Bądź co bądź już na kilkaset lat przed pojawieniem się idei kapitału ludzkiego, w Akcie Fundacyjnym Akademii Zamojskiej znalazł się słynny wielokrotnie przypominany zapis „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie.", w którym ekonomista dopatrzyć się może idei postrzegania nakładów na edukację, będących składową inwestycji w kapitał ludzki, jako istotnej z punktu widzenia dalszego rozwoju.

Do rozpropagowania samego pojęcia kapitał ludzki na gruncie ekonomii szczególnie przyczyniło się dwóch amerykańskich laureatów nagrody noblowskiej Theodore Schultz i Gary Becker, którzy na początku lat 60. XX wieku opublikowali teksty stanowiące dziś klasykę dyskusji na ten temat, a w tytułach obu tekstów użyto określenia inwestycje.

Warto także zauważyć, że znaczenie kapitału ludzkiego i ściśle związanego z funkcjonowaniem organizacji gospodarczych kapitału intelektualnego, rośnie wraz z kolejnymi etapami rozwoju i kolejnymi rewolucjami technicznymi czy przemysłowymi. Obecna, czwarta rewolucja przemysłowa wiąże się z rosnącym zapotrzebowaniem na różne składniki kapitału ludzkiego i będzie bardzo istotnie wpływać na zmiany w kapitale intelektualnym, przy okazji generując istotne zmiany na rynku pracy zarówno po stronie popytowej, jak i podażowej.

PKB jak demokracja

Oczywiście okresowa weryfikacja różnych przyjętych definicji czy określeń jest czymś naturalnym i pożądanym. W tle jest jednak kilka poważnych problemów. W odniesieniu do pojęcia inwestycji pierwszy i najbardziej ogólny wiąże się z tym, co Grzegorz W. Kołodko nazywa koniecznością przejścia do epoki i gospodarki po-PKB-owskiej.

Określone definicje, od produktu krajowego brutto począwszy, poprzez właśnie rozumienie inwestycji, a na szczegółowych procedurach pomiaru efektów gospodarowania skończywszy, są swego rodzaju „dzieckiem" pewnego etapu rozwoju społeczno-gospodarczego i zarazem cywilizacyjnego. Tak więc, jeśli postulujemy weryfikację interpretacji takich pojęć jak inwestycje, w rozumieniu definicji oficjalnie stosowanej w systemie rachunków narodowych, to musimy zadać pytanie, czy istnieje podatny grunt, by uzyskać konsens i to na gruncie międzynarodowym dla tego nowego, post-PKB-owskiego, spojrzenia na gospodarowanie?

Obserwacja różnych podejmowanych na przestrzeni kilkudziesięciu lat prób lansowania alternatywnych dla PKB miar rozwoju pokazuje, że PKB i całe towarzyszące mu oprzyrządowanie definicyjne, z ideą inwestycji włącznie, funkcjonuje i chyba jeszcze sporo czasu będzie funkcjonować na zasadzie takiej, jak kiedyś powiedziano o demokracji: że jest to najgorszy sposób rządzenia, ale nie wymyślono lepszego. PKB i cały system rachunków narodowych są dalece niedoskonałym sposobem mierzenia tego, co dzieje się w gospodarce, ale ciągle nie wymyślono, a przynajmniej powszechnie nie zaakceptowano, lepszego.

Można też zadać pytanie co miałoby nam dać swego rodzaju dowartościowanie nakładów ponoszonych przez państwo na takie obszary, jak edukacja czy ochrona zdrowia poprzez ich oficjalne objęcie pojęciem inwestycji? Zapewne miałoby się to przyczynić do tego, co autorzy przytoczonego na początku tekstu określają jako potrzebę zmiany definicji mentalnej, czyli sposobu postrzegania nakładów na rozwój kapitału ludzkiego, nie pisząc przy tym przez kogo owa zmiana definicji mentalnej miałaby zostać przyswojona.

Wydaje się, że nie ma takiej potrzeby w wypadku zdecydowanej większości ekonomistów i innych osób zajmujących się szeroko rozumianymi mechanizmami rozwoju społeczno-gospodarczego we współczesnym świecie. Natomiast nie ma wątpliwości, że problemem jest podejście do nakładów na rozwój kapitału ludzkiego po stronie decydentów politycznych. Niestety, w obecnym stanie rzeczy, choć nawet w takich krajach jak Polska zbliżamy się do 30-lecia stosowania metody rachunków narodowych, po odrzuceniu wykorzystywanej w poprzednim ustroju metody MPS, nad nakładami na takie obszary, jak edukacja, nauka, kultura czy ochrona zdrowia nadal ciąży idea ich bardziej formalnego niż realnego przyczyniania się do powiększania PKB i występowania przede wszystkim w roli coraz bardziej kosztownych uczestników podziału efektów gospodarowania.

Sam temat swego rodzaju klątwy „sfery nieprodukcyjnej", którym to pojęciem w czasach PRL określano składowe sektora usług społecznych odgrywających kluczową rolę w rozwoju kapitału ludzkiego, wart byłby odrębnej dyskusji. Pewną pokusą dla polityków, związaną ze zmianami definicji inwestycji, byłaby zapewne możliwość „papierowego" wykazania znacznie wyższej niż do tej pory stopy inwestycji.

Ścieranie się interesów

W Polsce na razie niewiele wyszło ze słusznie postulowanego i zakładanego w dziś już rzadko przywoływanej Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, idei istotnego wzrostu stopy inwestycji. Dokonując zmiany definicyjnej mielibyśmy, oczywiście de facto pozorny, wyraźny skok inwestycyjny.

Tyle tylko, że nawet taka pokusa mogłaby być niewystarczająca, by nastąpiła realna zmiana priorytetów inwestycyjnych odzwierciedlonych w budżecie państwa, bo one są w niewielkim stopniu związane z taką czy inną obowiązującą w danym momencie definicją. To wynik ścierania się interesów reprezentowanych przez poszczególnych ministrów, siły nacisku różnych grup społeczno-zawodowych i oddziaływania sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej.

Struktura nakładów odzwierciedlona w budżecie państwa to również efekt polityki w rozumieniu nie tyle angielskiego policy, czyli pewnych wręcz długookresowych strategii rozwojowych, ale w rozumieniu angielskiego politics, czyli często krótkookresowych i bieżących interesów partii sprawujących władzę. Jak słusznie kiedyś napisał Peter Drucker, „ekonomiści mają wiedzę, ale to politycy mają władzę" i – można dodać – bardzo chcą ją utrzymać. Idea utrzymania władzy może powodować, że bez względu na to, jak bardzo ekonomiści będą przekonywać, że znacznie więcej i to trwałych efektów da zwiększenie nakładów na edukację i naukę niż wydawanie podobnej kwoty np. na niektóre inwestycje infrastrukturalne, środki budżetowe i tak zostaną skierowane na te drugie.

Te pierwsze nakłady „utoną" w morzu wydatków i zapewne i tak nie zmienią opinii części społeczeństwa, że państwo wydaje na dany cel za mało albo źle. Te drugie, nawet jeśli z perspektywy czasu okażą się tym, co Anglosasi nazywają „białymi słoniami", czyli inwestycjami, które nigdy nie osiągną progu rentowności, a zarazem niemożliwymi do wycofania się z nich, tu i teraz są znakomitym tłem dla przekazu medialnego budującego wśród wyborców obraz troski o rozwój i przyszłość.

Warto i trzeba dyskutować o zmianach w definicji inwestycji. Zresztą takie dyskusje się toczą w ramach chociażby doradczej grupy ekspertów na szczeblu ONZ, a jej postulaty są bardzo zbliżone do tych prezentowanych przez przytaczanych autorów. Ale tak, jak napisałem, po pierwsze w tle jest znacznie poważniejszy problem całej filozofii spojrzenia na wzrost i rozwój oraz interpretacji i sposobu pomiaru efektów gospodarowania. Po drugie, na co również starałem się zwrócić uwagę, sama zmiana definicji nie wystarczy i nie chodzi tylko o niezbędność owej zmiany definicji mentalnej.

Nawet jeśli politycy takiej zmiany dokonają i zaakceptują, że np. nakłady na edukację to także część inwestycji, to oczywiście wzmocni to pozycję ministra odpowiedzialnego za ten obszar w dyskusjach o kształtowaniu budżetu państwa, ale ani nie rozwiąże problemu, skąd czerpać środki na te wszystkie niezbędne składowe inwestycji państwa, ani nie będzie skutkować samoistną zmianą mechanizmów kształtowania priorytetów rozwojowych.

Na dodatek, aby dzielić, trzeba najpierw wytworzyć. A w tym elemencie rola inwestycji, tych tradycyjnie rozumianych, jest absolutnie kluczowa. Tego, co przytaczani autorzy nazywają mitem znaczenia inwestycji w kapitał fizyczny dla przyszłego wzrostu, nie można zastępować fetyszyzacją znaczenia inwestycji w kapitał ludzki.

Inwestycje w kapitał fizyczny i inwestycje w kapitał ludzki muszą być postrzegane jako komplementarne. A zupełnie odrębną kwestią jest prawdziwa „zmora" wielu współczesnych gospodarek rynkowych, czyli szczególna rola inwestycji o charakterze finansowym związanych z ideą finansyzacji czy też finansjalizacji. Wystarczy wspomnieć, że rynek tzw. instrumentów pochodnych jest wart wielokrotnie więcej niż łączny światowy PKB.

Prof. dr hab. Marek Ratajczak jest kierownikiem Katedry Makroekonomii i Badań

nad Rozwojem, dyrektorem Instytutu Ekonomii

na Uniwersytecie Ekonomicznym

w Poznaniu.

W„Rzeczpospolitej" z 14 lipca ukazał się tekst Wojciecha Paczosa i Jakuba Sawulskiego „W co powinno inwestować państwo". Już na początku artykułu autorzy stwierdzają, że pora odejść od fetyszyzowania inwestycji w kapitał fizyczny jako wyznacznika wzrostu gospodarczego i że trzeba rozszerzyć pojęcie inwestycji o nakłady na kapitał ludzki. Co do ogólnej wymowy zaprezentowanych przez autorów rozważań trudno byłoby polemizować. Dostrzeganie znaczenia tego, co nazywa się inwestycjami w kapitał ludzki, towarzyszy ludziom od dawna.

Pozostało 95% artykułu
Ekonomia
Witold M. Orłowski: Słodkie kłamstewka
Ekonomia
Spadkobierca może nic nie dostać
Ekonomia
Jan Cipiur: Sztuczna inteligencja ustali ceny
Ekonomia
Polskie sieci mają już dosyć wojny cenowej między Lidlem i Biedronką
Ekonomia
Pierwsi nowi prezesi spółek mogą pojawić się szybko