Na ekranie pojawił się na krótko pod koniec lat 50. W jednym z najlepszych polskich filmów wojennych „Orzeł" Leonarda Buczkowskiego, ale jego nazwisko nawet nie pojawiło się w czołówce. Podobnie było wkrótce potem w superprodukcji Aleksandra Forda „Krzyżacy", gdzie jego występ w roli knechta w Szczytnie nie uznano za godny wymienienia w napisach końcowych. Podczas kręcenia tego filmu miał 22 lata, dekadę później Jerzy Kamas był już aktorem ogromnie popularnym.
Od początku lat 70. grał bardzo dużo. Jego filmografia liczy kilkadziesiąt tytułów, w teatrze z chwilą przeprowadzki z Krakowa do Warszawy przygotowywał premierę za premierą, od Teatru Narodowego po Ateneum, z którym związany był niemal do końca. Był podporą scen telewizyjnych, zarówno poniedziałkowego Tetaru TV, jak czwartkowych widowisk sensacyjnych firmowanych czołówką z „Kobrą".
Jednocześnie nie miał nic w sobie z gwiazdora, nie starał się nigdy wybić na pierwszych plan, przyćmić partnerów. Jego sztukę cechowało umiejętne wyważanie racji kreowanych bohaterów, troska o staranne podawanie słowa i chęć podejmowania intelektualnego dialogu z odbiorcą. Tacy aktorzy jak on potrafią skupić uwagę widzów, przekonać ich, że to, co mają do przekazania, jest naprawdę ważne.
Aktorzy o takim podejściu do zawodu zdobywają sympatię, ale nie masową popularność, zresztą Jerzy Kamas nigdy nie zabiegał o sławę. Może dlatego tak trudno byłoby mu się odnaleźć w nowej rzeczywistości lat 90., a zwłaszcza w nowym stuleciu, kiedy to od talentu i poważnego traktowania sztuki ważniejsze stawało się celebryckie zabieganie o nieustanną obecność w mediach.
Nawet więc w swojej ostatniej większej roli, w serialu adresowanym właśnie do wielomilionowej widowni – wuja Stefana w serialu „Klan" – Jerzy Kamas nie traktował jako szansę do przypomnienia o sobie. Jego bohater stateczny, rozważny i zdystansowany wobec świata był natomiast ostoją mądrości, ładu i spokoju. Takich bohaterów lubił grać najbardziej.