Jeden z braci jest burmistrzem uzdrowiska, które zarabia na turystach. Drugi – dziennikarz – wchodzi w posiadanie tajnego raportu świadczącego o tym, że ujęcie zdrojowej wody jest skażone, przez co kuracjusze zaczynają chorować. Rozpoczyna się gra, w której stawką są wpływy do budżetu, dobrobyt mieszkańców, ale i walka o prawdę.
Dramat Ibsena „Wróg ludu" warto przypomnieć, bo tekst ogniskuje dzisiejsze problemy związane z ekologią, biznesem oraz manipulacjami dokonywanymi przez media i władzę w imię interesu publicznego.
Inscenizacja Thomasa Ostermeiera jest zaskakująca. Słynny szef berlińskiej Schaubühne po serii eksperymentów zaczął tworzyć tradycyjny teatr opowieści. Niektórzy odsyłają go już nawet do lamusa.
„Wróg ludu" z początku zdaje się potwierdzać obawy związane z kondycją reżyserską Ostermeiera. Przez dwie godziny każe grać aktorom w sposób prowokująco beznamiętny, nijaki. Muzyczne intermedia, w czasie których bohaterowie śpiewają współczesne przeboje komentujące akcję, robią wrażenie mdłej kokieterii wobec młodszych widzów.
Wszystko to jest przygotowaniem do sceny, podczas której Ostermeier łapie widzów za twarz. Mieli oni luksus oceniania zakłamanego burmistrza, idącego na zgniły kompromis redaktora naczelnego, bezkompromisowego dziennikarza do momentu, gdy w teatrze demokracja staje się bezpośrednia.
Teatralna konwencja zostaje przełamana, na scenie pojawia się mównica i oto przemawiają aktorzy, szukając wsparcia dla dwóch różnych racji. Każdy widz musi się opowiedzieć, po której jest stronie. Kto chce, może przedstawić swój punkt widzenia. Bezwzględnie trzeba głosować, podnosząc rękę do góry.
Argumenty padające w dyskusji świadczą o kryzysie wiary Europejczyków w demokrację. Przestaje ona mieć sens, gdy w imię dobrobytu większości władzę w legalny sposób przejmują ludzie pozbawieni zasad.