Graczyk: Francja przemówiła innym głosem

Po zamachach w Paryżu lewicowe władze francuskie zapowiedziały działania dotąd kojarzone z programem skrajnej prawicy. Postulaty Nicolasa Sarkozy'ego, a nawet Marine Le Pen przez lata oskarżanej o rasizm, zostają podjęte przez główny nurt mediów i polityki – pisze publicysta.

Aktualizacja: 16.11.2015 14:46 Publikacja: 15.11.2015 21:00

Graczyk: Francja przemówiła innym głosem

Foto: AFP

Piątkowe zamachy były nie tylko bardziej krwawe od tych w styczniu na redakcję „Charlie Hebdo" i żydowski supermarket. Nade wszystko inna była ich logika: wtedy terroryści celowali w instytucję symbol i w wybraną grupę narodowościową – obie uznane za szczególnie wrogie islamowi.

W piątek wieczorem strzelali na oślep do ateistów, katolików, protestantów, wierzących żydów czy muzułmanów. Strzelali do Francuzów jako takich. O ile w styczniu mogli – ewentualnie – liczyć na wywołanie jakichś podziałów w społeczeństwie, o tyle teraz spotyka ich tylko pogarda, która solidarnie łączy ogromną większość Francuzów. A i reakcja świata zewnętrznego jest bardziej jednolita (np. pozbawiona nuty polemicznej co do dobrego smaku rysunków „Charlie Hebdo").

Kłopoty z polityczną poprawnością

Nie sposób postawić rządowi francuskiemu zarzutu bezczynności w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy. Wiele zrobiono (np. uchwalenie nowych ustaw antyterrorystycznych, wykrycie wielu przygotowywanych zamachów), chodzi jednak o generalne założenia walki z terroryzmem.

Język publicznej debaty w znacznym stopniu determinuje politykę władz publicznych. Francuskie kłopoty z radykalnym islamem pokazują to jak na dłoni. Od dziesiątków lat dominuje język politycznej poprawności, który ukrywa np. fakt, że prawie wszyscy francuscy młodzi analfabeci są muzułmanami pochodzenia arabskiego lub afrykańskiego, podobnie jak przygniatająca większość drobnych przestępców.

To język, który wzbrania się przed określeniem podparyskich gett jako dzielnic arabo-afro-muzłmańskich, zgodnie z faktami, lecz używa dziwacznych terminów w rodzaju „trudne dzielnice" (les quartiers difficiles), „dzielnice ludowe" (les quartiers populaires). W ten sposób usiłuje się ukryć dwie brutalne prawdy: tę, że polityka laicité (francuska odmiana multikulturalizmu) poniosła klęskę, i tę, że podstawową trudnością polityki integracji jest tożsamość kulturowa przybyszów.

Poprawność polityczna, ten prawdziwy zabójca myślenia, podnosi krzyk, oskarżając o rasizm każdego, kto zwraca uwagę, że pewne kultury dopasowują się do zachodniej demokracji gorzej od innych. Tymczasem gdyby było inaczej, Francja miałaby podobne jak z muzułmanami problemy z buddystami, hinduistami, żydami i katolikami. A nie ma.

Zatem redukowanie problemu nieintegracji do kwestii socjalnych (np. bezrobocie) jest ślepą uliczką. Generalnie przybysze z krajów biednych i terroryzowanych przez okrutne rządy mają zawsze pod górkę. Tylko dlaczego żyjący we Francji Wietnamczycy, Żydzi czy Polacy nie tworzą gett nasyconych ponadprzeciętnie przestępczością, a tworzą je przybysze z Maghrebu, Afryki Subsaharyjskiej i Bliskiego Wschodu?

Związek między masową imigracją a islamskim terroryzmem jest niewątpliwy, ale nie tak prosty, jak się niektórym wydaje

Odpowiedź leży między innymi w typie kultury, którą reprezentują te populacje. Naturalnie problemy są złożone, ale ten błąd poznawczy przyczynia się walnie do niepowodzenia polityki integracji i – pośrednio – do niepowodzenia polityki antyterrorystycznej.

Nie chcemy czegoś podobnego u siebie

Związek między masową imigracją a islamskim terroryzmem jest niewątpliwy, ale nie tak prosty, jak się niektórym wydaje. Dlatego należy żałować zbyt pospiesznych i zbyt schematycznych wypowiedzi dwóch kandydatów na ważnych ministrów nowej większości parlamentarnej: Konrada Szymańskiego i Witolda Waszczykowskiego.

Nawet jeśli śledztwo potwierdzi, że dwaj terroryści poszukiwani w związku z zamachami z 13 listopada zarejestrowali się niedawno w Grecji jako uchodźcy i dostali się do strefy Schengen z tą wielotysięczną falą, będzie to tylko częściowe wyjaśnienie. Problem bowiem nie polega na tym, że terroryści dostają się do Europy tą drogą, a inaczej by tu nie trafili.

Prawdziwy problem polega na tym, że owe wielotysięczne – w dłuższej perspektywie wielomilionowe – rzesze słabo się integrują z krajami osiedlenia. I na tym wykluczeniu (nieważne teraz, przez kogo zawinionym) rodzą się: frustracja, islamska radykalizacja, a na końcu przemoc. Ismaël Omar Mostefai, jedyny jak dotąd zidentyfikowany zamachowiec z 13 listopada, przebył drogę typową: urodzony i wychowany we Francji w rodzinie algierskich imigrantów, wielokrotnie skazywany za drobne przestępstwa, uległ procesowi islamskiej radykalizacji, przebywając przez dłuższy czas w Syrii w 2013 r. Nikt nie rodzi się terrorystą, ale można z łatwością określić, jakie warunki tworzą terrorystów.

W tym sensie możemy mówić, że masowa imigracja dostarcza bazy społecznej dla radykalnego islamu i jego najbardziej skrajnej postaci: islamskiego terroryzmu.

Dlaczego odpowiedzialna polityka imigracyjna w Europie nie może zamykać oczu na zjawiska nieintegracji. Nie może nie widzieć radykalnej antyzachodniej propagandy, głęboko antyliberalnej ideologii sączonej przez imamów w tysiącach meczetów we Francji, w Belgii, Szwecji, Holandii, Niemczech i wielu innych krajach. I dlatego kraje takie jak Polska, gdzie to zjawisko jeszcze nie występuje, mają prawo powiedzieć: nie chcemy czegoś podobnego u siebie.

Czy to automatycznie oznacza, że te kraje mogą powiedzieć zachodniej Europie: to nie nasz problem, radźcie sobie sami? Moim zdaniem nie powinny tak zrobić, bo wtedy podważają sens istnienia Unii i skazują się na marginalizację. Ale mogą sprzeciwić się nowomowie królującej dotąd w opisie zjawiska.

Jak bowiem można równocześnie utrzymywać, że Unia broni zewnętrznych granic strefy Schengen i zarazem mieszać z błotem premiera Węgier, który rzeczywiście, a nie tylko na papierze, tych granic broni? Tu jest różnica, której zaznaczenia nowy polski rząd nie powinien się obawiać. Ale wzbranianie się przed przyjęciem 7 tysięcy migrantów – co jest doprawdy garstką w kraju liczącym 35 milionów ludzi – jest małoduszne i nie przysporzy nam sympatii.

Nieprzyzwoite pytanie

Wydaje się, że przekroczony został pewien próg i że teraz reakcja państwa francuskiego nie może być inna, jak tylko całościowa i mocna – bardziej niż po zamachach ze stycznia.

Wtedy jeszcze – mimo szoku, jakim było strzelanie do dziennikarzy i do przypadkowych klientów koszernego sklepu – wyraźna była różnica między językiem władzy a językiem prawicowej opozycji nawołującej do bardziej zdecydowanych działań i do porzucenia nowomowy maskującej problem radykalnego islamu. Teraz widzimy, że postulaty Nicolasa Sarkozy'ego, a nawet Marine Le Pen – przez lata oskarżanej o rasizm – zostają podjęte przez główny nurt mediów i polityki.

David Pujadas z uporem pytał w sobotę swoich gości w kanale telewizji publicznej France 2, co Francja zmieni teraz w swojej polityce, Léa Salamé zaś postawiła pytanie, dotąd uznawane za nieprzyzwoite, a mianowicie o tożsamość kulturową imigracji.

Prezydent Françoise Hollande nazwał zamachy wojną i zapowiedział ripostę „bez litości". To tyleż ostre, co ogólnikowe, ale premier Manuel Valls był znacznie bardziej konkretny. Zapowiedział kroki jak dotąd kojarzone ze skrajną prawicą: wydalenie z Francji radykalnych imammów-obcokrajowców, ale także pozbawienie obywatelstwa imamów, którzy nawołują do nienawiści na tle religijnym, w końcu możliwość prewencyjnego aresztowania domniemanych terrorystów objętych tzw. kartoteką S (zagrażających bezpieczeństwu państwa).

I po co było wymyślać od rasistów tym, którzy byli mądrzy przed szkodą?

Piątkowe zamachy były nie tylko bardziej krwawe od tych w styczniu na redakcję „Charlie Hebdo" i żydowski supermarket. Nade wszystko inna była ich logika: wtedy terroryści celowali w instytucję symbol i w wybraną grupę narodowościową – obie uznane za szczególnie wrogie islamowi.

W piątek wieczorem strzelali na oślep do ateistów, katolików, protestantów, wierzących żydów czy muzułmanów. Strzelali do Francuzów jako takich. O ile w styczniu mogli – ewentualnie – liczyć na wywołanie jakichś podziałów w społeczeństwie, o tyle teraz spotyka ich tylko pogarda, która solidarnie łączy ogromną większość Francuzów. A i reakcja świata zewnętrznego jest bardziej jednolita (np. pozbawiona nuty polemicznej co do dobrego smaku rysunków „Charlie Hebdo").

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika