Justyna Kazana-Dobrzeniecka: Codziennie wraca śmierć smoleńska

- Zastanawiamy się, dlaczego przez prawie pięć lat nikt nie chciał rozmawiać z rodzinami na temat pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej, a nagle w ciągu jednego–dwóch miesięcy klamka zapadła. Wiele rodzin nie zgadza się na to, by pomnik był tak drogi - mówi Justyna Kazana-Dobrzeniecka, prezes Fundacji im. Mariusza Kazany

Aktualizacja: 15.11.2015 14:57 Publikacja: 13.11.2015 00:00

Smoleńsk, 10 kwietnia 2010

Smoleńsk, 10 kwietnia 2010

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński

Plus Minus: Pogodziła się już pani ze śmiercią taty?

Nie, choć minęło pięć lat. Nie przeżyłam jeszcze swojej żałoby. Staram się nie myśleć o tym, co się wydarzyło, i żyć tak, jakby tata miał niedługo wrócić. Często wyjeżdżał na delegacje i nie było go przez kilka dni. Jego nieobecność w domu jest czymś, co było mi znane.

Według pani nie umarł, lecz jedynie wyjechał na długą delegację?

Właśnie tak. Od pięciu lat żyję tak, jakby miał wrócić. I wróci, bo przecież nie może być tak, że wyjechał i już go nie zobaczę, nie przejdzie przez drzwi i nie przywita się z nami. Ja tego nie akceptuję i nie wiem, czy przyjdzie taki dzień, że się pogodzę z tym, że go nie ma i nie będzie.

Jak pani zapamiętała tę tragiczną sobotę?

Dzień wcześniej byłam z tatą w Filharmonii Narodowej na koncercie organizowanym przez jednego z ambasadorów. Później wyszłam ze znajomymi, a tata wrócił do domu. Gdy wracałam nad ranem w sobotę, jeszcze spał. Mój pokój był obok pokoju rodziców, więc widziałam go, gdy przechodziłam do siebie. Położyłam się spać i obudził mnie telefon od przyjaciela taty. Pytał, czy tata poleciał do Katynia. Nie rozumiałam, skąd to pytanie. Odpowiedziałam, że oczywiście poleciał. I wtedy usłyszałam: „Justyna, posłuchaj, samolot się rozbił". Zaczęłam przeraźliwie płakać i tym płaczem obudziłam mamę. Zbiegłyśmy na dół, do salonu, włączyłyśmy telewizor i zobaczyłyśmy informację o katastrofie samolotu. Pierwsze doniesienia mówiły o trzech osobach, które miały przeżyć. Cały czas powtarzałam mamie, że to jakiś makabryczny żart, że to nie mogło się wydarzyć, że samolot prezydencki nie mógł po prostu spaść i się rozbić. Powtarzałam, że tacie nic nie jest.

Próbowała pani do niego dzwonić?

Szczerze mówiąc, nie. Wiele rodzin powtarza, że tak robiło, ale ja nie dzwoniłam. Mój telefon zresztą od rana nie przestawał dzwonić. Wszyscy po kolei, przyjaciele, znajomi, rodzina próbowali się z nami skontaktować. Po chwili okazało się, że katastrofy nikt nie przeżył. Siedziałyśmy z mamą przed telewizorem, wpatrzone w tę powtarzającą się informację i przesuwające się nazwiska ofiar. W tym nazwisko taty. Nie wierzyłyśmy w to, nie akceptowałyśmy tej informacji.

O śmierci taty dowiedziała się pani z telewizji? Z MSZ nikt nie dzwonił?

Tak było. Pamiętam, że ktoś z resortu spraw zagranicznych skontaktował się tylko z moim mężem, a wtedy narzeczonym, ale to dotyczyło wyjazdu do Smoleńska na identyfikację. Chyba ktoś zadzwonił też do mamy, żeby potwierdzić, że nikt się nie uratował, ale tak naprawdę to wszelkie informacje o śmierci taty czerpałyśmy z mediów.

Od tego dnia w waszym życiu wiele musiało się zmienić.

Najbardziej zmieniła się codzienność mojej mamy. Do katastrofy żyliśmy we trójkę, a po niej mama została sama. Moje życie zmieniło się kompletnie, bo wyszłam za mąż i urodziła mi się córeczka. Ale jeśli chodzi o codzienność, to np. w domu, w sypialni rodziców czy w łazience, rzeczy taty leżą dokładnie tak jak pięć lat temu. Jest jego ręcznik, szczoteczka do zębów, wszystkie ubrania w szafie. Mama absolutnie niczego nie wyrzuca i nie chce chować. Ona też ma nadzieję, że tata wróci.

Pani ślub po katastrofie stanął pod znakiem zapytania.

Uroczystość planowaliśmy na wrzesień 2010 r. Po katastrofie wszystko odwołaliśmy, a ja potrzebowałam dwóch lat, by się przekonać, że jestem gotowa na taką radosną i optymistyczną uroczystość. Ale mój mąż był ze mną od początku, tata go znał i jak najbardziej akceptował decyzję o ślubie. Zaręczyliśmy się jeszcze za jego życia. Nie wyobrażałam sobie więc, żeby to mógł być ktoś inny, ktoś, kogo tata nie znał.

Wsparcie męża musiało być dla pani niezwykle ważne.

Bardzo. Zaraz po katastrofie, gdy był jeszcze moim narzeczonym, zajął się wszystkim. Przede wszystkim wziął na swoje barki najstraszniejszą rzecz, jaką z mamą miałyśmy zrobić, czyli identyfikację taty. To on pojechał z nami do Moskwy, by go rozpoznać.

Dlaczego tak trudno pogodzić się pani z odejściem taty?

Jestem jedynaczką, nasza rodzina zawsze była mała. Byłam tylko ja, tata i mama. Ogromnie się szanowaliśmy i kochaliśmy, a tata powtarzał zawsze, że jesteśmy dla niego najważniejsze na świecie. Nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Byliśmy ze sobą niezwykle związani. Jeszcze w wieku 20 lat spędzałam wakacje z rodzicami. Wszystko staraliśmy się planować i robić razem. Nawzajem się radziliśmy, zawsze chciałam, żeby moje życiowe wybory były akceptowane przez rodziców. Tata był dla mnie ogromnym autorytetem, człowiekiem niezwykle mądrym, inteligentnym, oczytanym; starał się przekazać mi jak największą wiedzę. Taką, którą sam miał. Rodzice nauczyli mnie, czym jest prawdziwy dom rodzinny, pełen ciepła i miłości.

Można powiedzieć, że ta katastrofa przyszła dla pani rodziny w najgorszym momencie. Mariusz Kazana kończył już przygodę z Protokołem Dyplomatycznym.

Faktycznie, mało kto o tym wiedział. W niedługim czasie miał zostać ambasadorem w Luksemburgu. A wylot do Katynia miał być jedną z jego ostatnich podróży. Nie było jeszcze konkretnej daty, ale tata był już na tę nominację przygotowany. Przekazał nam nawet informację, mimo że ministerstwo rządzi się swoimi prawami i nawet na dzień przed wyjazdem może się okazać, że nic z tego nie będzie. Wszystko nie tak miało wyglądać.

Ma pani jakieś kontakty z rodzinami innych ofiar?

Po pogrzebie spotykaliśmy się przede wszystkim na Powązkach, przy grobach naszych bliskich. Od samego początku połączyła nas oczywiście ta tragedia, ale powstała też między nami bardzo specyficzna relacja. Oprócz kilku osób, z którymi się widziałyśmy na różnych uroczystościach, tak naprawdę się nie znaliśmy. A po katastrofie te osoby stały się nam bardzo bliskie. Każdy z nas przeżył wielką stratę, ale też zyskał nową rodzinę.

Smoleńską.

My jej nie nazywamy smoleńską, tylko powązkowską. Jesteśmy bardzo związane zwłaszcza z tymi osobami, których bliscy leżą na Powązkach. Nawet na swoim ślubie dziękowałam tej nowej rodzinie.

Barbara Stasiak, wdowa po Władysławie Stasiaku, mówiła, że pani tacie nigdy nie można było nic zarzucić, zawsze wyróżniał się szczególną kulturą. Stanowisko dyrektora Protokołu Dyplomatycznego było spełnieniem jego marzeń?

Nie do końca. Tata pełnił wiele ważnych funkcji w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ale praca w Protokole Dyplomatycznym była zupełnie nowym wyzwaniem. Wiele osób podkreśla, że to był właściwy człowiek na właściwym miejscu. On sam też czuł się świetnie w tej roli. To było to, co chciał robić, co lubił robić i co wykonywał wzorowo. I choć żal mu było rozstawać się z protokołem, cieszył się, że rozpocznie misję w Luksemburgu jako ambasador Polski.

Pani tata swoje trudne przecież obowiązki świetnie łączył z promocją kultury i sztuki. Można wręcz powiedzieć, że dyplomację prowadził poprzez sztukę.

Tata uważał, że sztuka jest ważnym elementem dyplomacji. Stąd też jego pomysł na zainteresowanie polską sztuką, zwłaszcza grafiką, ambasadorów akredytowanych w Polsce. Niestety, był na samym początku realizacji swoich planów, gdy zginął.

Wiele mu się jednak udało. Stworzył Galerię u Dyplomatów.

To prawda. Zaczął od grafiki. Zorganizował spotkanie ambasadorów w budynku Akademii Sztuk Pięknych, by pokazać dyplomatom, jak ona wygląda, jak pracują polscy studenci i jakie prace wykonują profesorzy. I stworzył w siedzibie Protokołu Dyplomatycznego w MSZ Galerię u Dyplomatów. Galerię, w której pragnął pokazywać prace polskich artystów, zapraszać do niej ambasadorów. Uważał, że takie spotkania przy sztuce tworzą atmosferę sprzyjającą międzynarodowym kontaktom.

Ale udało mu się jednak zorganizować tam tylko jedną wystawę.

Niestety, tak. Druga planowana była na kilka dni po jego powrocie z Katynia. Oczywiście została odwołana. Zaproszenia były już jednak wypisane, więc razem z mamą i prof. Agnieszką Cieślińską, pierwszą artystką, z którą tata współpracował, postanowiłyśmy, że ta wystawa musi się odbyć. Zorganizowaliśmy ją wspólnie z Protokołem Dyplomatycznym. Zostawiliśmy więc oryginalne zaproszenia, przekreśliliśmy tylko datę. Ale plany taty były znacznie większe i sięgały poza samą galerię.

To znaczy?

Chciał, aby w naszych placówkach obecna była polska sztuka współczesna. Zależało mu na tym, by wyposażenie każdej ambasady czy konsulatu było opracowane przez profesjonalnych projektantów, żeby to wszystko było spójne – na ścianach piękne polskie obrazy, odpowiednio dopasowane elementy sztuki użytkowej. Żeby wszystko tworzyło jedność. Ale udało mu się to zrealizować tylko w jednej ambasadzie, w Seulu. Na więcej zabrakło czasu.

Pani i pani mama podjęłyście jednak próbę kontynuacji dzieła taty.

Tak, założyłyśmy Fundację im. Mariusza Kazany. Chciałyśmy, żeby pamięć po tacie pozostała. Wiadomo, że w rodzinie, w gronie najbliższych, ona cały czas jest, ale my uważamy, że tę pamięć trzeba pielęgnować również wśród innych osób, zwłaszcza wśród dyplomatów.

I jak to robicie?

Trzy razy do roku organizujemy wystawy w Protokole Dyplomatycznym, na które zapraszani są m.in. ambasadorowie akredytowani w Polsce. Realizujemy także wystawy za granicą. Mamy taką możliwość dzięki życzliwości konsulatów, ambasad i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Te wystawy odbywają się albo w naszych placówkach, albo w wynajętych galeriach. Prezentujemy tylko polskich artystów, na razie przede wszystkim grafików.

Dlaczego głównie grafika?

Tata promował właśnie grafikę i my to kontynuujemy. I jeszcze jedna, wbrew pozorom ważna, kwestia: grafika jest łatwa w transporcie. Grafikę można zwinąć, włożyć w rulon i przewieźć wszędzie. Ale oprócz promocji polskich artystów organizujemy od trzech lat także konkurs „Indeks im. Mariusza Kazany", którego pomysłodawcą był konsul we Lwowie Jarosław Drozd. Dedykowany jest młodym ukraińskim artystom – studentom lub absolwentom studiów. Organizujemy go raz do roku, towarzyszy mu wystawa prac wszystkich uczestników konkursu, a laureat otrzymuje miesięczny staż na polskich uczelniach artystycznych w Warszawie lub w Krakowie. A po stażu fundacja organizuje mu indywidualną wystawę.

Założenie takiej fundacji wymaga wiele pracy i uwagi. Pani z mamą zrobiłyście to jednak szybko, w kilka miesięcy po katastrofie.

Rzeczywiście. Fundacja została ustanowiona już 29 września 2010 r. Wtedy rodzice mieli obchodzić 26. rocznicę ślubu.

Jak pani znalazła na to siłę? Chaos, który zapanował po katastrofie, i zmiany wszystkich planów musiały być dla pani uciążliwe.

Myślę, że to był nasz sposób na przeżycie tej tragedii. To też sposób, zwłaszcza dla mamy, na przekonywanie samej siebie, że tata wciąż jest z nami. On wyjechał, a my musimy zająć się jego sprawami, dopóki nie wróci. To sposób na przeżycie tych pierwszych miesięcy, a teraz już lat.

Udaje się?

Bardziej przetrwać. Nie wiem, czy udaje się żyć.

Pani dzieli swoje życie na przed i po katastrofie?

Nie. Wiem, że była katastrofa, wiem, że rozbił się samolot, a w nim leciał mój tata. Ale ja się z tym nie godzę, nie akceptuję tego. Mogę o tym mówić, ale wciąż nie wierzę, że to się stało. Żyję wspomnieniem, że tata jest i wróci. Nie ma czasu przed i po katastrofie.

Podobały się pani państwowe uroczystości podczas piątej rocznicy katastrofy?

To, co widzieliśmy, to nie było wcale upamiętnianie naszych bliskich. Wiele z nas, rodzin, prowadzi fundacje imienia swoich ojców, mężów czy dzieci. I oni, my, w swoim gronie rodzinnym, znajomych, bardzo o tę pamięć dbamy. A państwowe obchody? Bardzo krótkie na Powązkach, później msza w Świątyni Opatrzności Bożej. Ja o tej feralnej godzinie byłam na Powązkach, przy grobie swojego taty. Tym, czego najbardziej brakuje podczas obchodów, jest wspomnienie o nich, o tych 96 osobach. Cały czas powtarza się tylko jedno określenie – ofiary katastrofy. A to byli czyiś mężowie, żony, ojcowie, matki, babcie i dzieci. To były w większości osoby publiczne, znane w całej Polsce. A dziś nikt już nie pokazuje ich zdjęć, nie wymienia imion i nazwisk.

Zapominamy o nich?

Jedynym – bardzo chcę to podkreślić – godnym i pięknym upamiętnieniem w tę piątą rocznicę było zorganizowanie przez trzy wdowy wystawy zdjęć wszystkich ofiar na placu Piłsudskiego i koncertu im poświęconego. Oczywiście zorganizowały to we współpracy z resortem obrony oraz Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które dały na to środki i wsparcie logistyczne, ale to była ich inicjatywa. Niezwykle piękna i naprawdę o nich, naszych bliskich.

Chce pani powiedzieć, że to wy, rodziny, musicie same dbać o pamięć o nich?

Zdecydowanie tak. Stąd wypowiedzi rodzin w różnych mediach. Ja również przyjmuję tę zasadę, że jeśli coś powiem o tacie, to ktoś sobie o nim przypomni. A jeśli tego nie zrobię, to stanie się on tylko jedną z 96 ofiar katastrofy.

Czeka pani na pomnik?

Czekam, ponieważ te osoby powinny zostać upamiętnione. Ale nie jest tak, że będę o to specjalnie walczyła. Nie ze względu na sam pomnik, ale raczej z braku sił na takie działania.

A wybrana przez Radę Warszawy lokalizacja podoba się pani?

Znacznie bliższy mojemu sercu jest projekt pomnika świateł. Po pierwsze, sposób upamiętnienia naszych bliskich byłby skromny. Potrzeba do tego niewielkich środków finansowych, pomnik byłby na Krakowskim Przedmieściu, nie przeszkadzałby w żaden sposób mieszkańcom Warszawy, nie burzył żadnej koncepcji architektonicznej. Światła mogłyby być umiejscowione pomiędzy lwami a pomnikiem księcia Poniatowskiego, tak aby nikt po nich nie chodził. Dlaczego budować pomnik, który tak niewielu odpowiada? Czekaliśmy pięć lat, możemy poczekać jeszcze kilka miesięcy, porozmawiać ze wszystkimi rodzinami, przedstawić nasze argumenty.

A takich rozmów nie było?

Spotkanie dotyczące budowy pomnika odbyło się w gronie około 30 rodzin. Zaproszono tylko te, które wystosowały apel do prezydenta. Pozostałe o wszystkim dowiedziały się z mediów. Po dwóch spotkaniach okazało się, że wszystko jest postanowione. Tak powiedziała prezydent miasta. Na spotkaniu zaproponowano trzy miejsca, w których mógłby stanąć pomnik. Jedna z osób zaapelowała o niepodejmowanie decyzji w tak małym gronie, o danie czasu na rozmowę. Obiecano, że na kolejne spotkania zostaną zaproszone wszystkie rodziny. Niestety, nie zostały. Na propozycję prezydenta Bronisława Komorowskiego i prezydent miasta zgodziło się kilka rodzin, nie wszystkie obecne na spotkaniu popierają ten pomysł.

Konsultowaliście się w tej sprawie?

Rozmawiałam z kilkoma rodzinami na ten temat. Zastanawiamy się, dlaczego przez prawie pięć lat nikt nie chciał rozmawiać z rodzinami na temat pomnika, a nagle w ciągu jednego–dwóch miesięcy klamka zapadła. Wiele rodzin nie zgadza się, aby pomnik był tak drogi. Nie zależy nam na tym, by kosztował grube miliony i nie pasował ani nam, ani mieszkańcom Warszawy.

Rozumiem, że pani i te rodziny, które nie były obecne na spotkaniu, czujecie się pominięci.

Nikt nie pozwolił nam na wyrażenie naszego zdania, więc proszę, aby nie mówiono, że rodziny chcą takiego pomnika i że to ich decyzja. Nie, nie jest to decyzja nawet większości rodzin. Jestem przekonana, że żadna rodzina nie zgodziłaby się na ten pomnik, gdyby dowiedziała się, jaka kwota wiąże się z jego budową. Nie stawiajmy czegoś, co nie tylko nie łączy rodzin, ale oburza mieszkańców Warszawy i Polaków.

Uważa pani, że pamięć o ofiarach jest wykorzystywana do walki politycznej?

Niestety, często zapomina się o tych ludziach. Ale to chyba coś nieuniknionego. Były podziały przed katastrofą, są i po niej, również między rodzinami. Wykorzystywanie pamięci jest przykre, chciałabym, żeby choć w rocznicę śmierci przestano mówić o tych podziałach i używać katastrofy jako narzędzia politycznego, by po prostu ich wspominano.

Gdy zbliża się kolejna rocznica katastrofy, budzą się w pani szczególne emocje?

Nie, proszę mi wierzyć. Ja mam 10 kwietnia codziennie. Niezależnie od tego, jak zmieniło się moje życie, że mam nową rodzinę, córkę. Codziennie wieczorem, gdy kładę się spać, lecą mi łzy. Trudno mi w ogóle o tym myśleć. Do dziś nie oglądam zdjęć swojego taty, nie jestem w stanie. Uśmiechniętego, zadowolonego. Gdy widzę, jak się gdzieś pojawiają, to wywołują we mnie ogromne emocje. Gdyby nie córka, to nie wiem, czy dałabym radę żyć. Robię to dla niej i dzięki niej. Ona stanowi dla mnie motywację, by codziennie rano wstać i zacząć kolejny dzień. To ona trzyma mnie przy życiu.

A odzyskała pani wszystkie pamiątki po tacie ze Smoleńska?

Wciąż nie otrzymaliśmy najważniejszej dla nas rzeczy, czyli zegarka, który tata dostał od swoich rodziców. Nie odnaleziono go po katastrofie. Ale dostaliśmy np. portfel, w którym zachowała się malutka karteczka z zapisanym numerem telefonu. Kiedy to zobaczyłyśmy, byłyśmy w szoku. Jak to możliwe, żeby kartka papieru przetrwała w zasadzie nienaruszona, a jego już nie było.

—rozmawiał Marcin Pieńkowski

Justyna Kazana-Dobrzeniecka, z wykształcenia romanistka, jest prezesem i współzałożycielką Fundacji im. Mariusza Kazany, której głównym celem jest budowanie pozytywnego wizerunku Polski przez popularyzowanie kultury i sztuki w kraju i za granicą oraz promocja polskiej kultury i sztuki w środowisku dyplomatów

Plus Minus: Pogodziła się już pani ze śmiercią taty?

Nie, choć minęło pięć lat. Nie przeżyłam jeszcze swojej żałoby. Staram się nie myśleć o tym, co się wydarzyło, i żyć tak, jakby tata miał niedługo wrócić. Często wyjeżdżał na delegacje i nie było go przez kilka dni. Jego nieobecność w domu jest czymś, co było mi znane.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił