To znaczy?
Chciał, aby w naszych placówkach obecna była polska sztuka współczesna. Zależało mu na tym, by wyposażenie każdej ambasady czy konsulatu było opracowane przez profesjonalnych projektantów, żeby to wszystko było spójne – na ścianach piękne polskie obrazy, odpowiednio dopasowane elementy sztuki użytkowej. Żeby wszystko tworzyło jedność. Ale udało mu się to zrealizować tylko w jednej ambasadzie, w Seulu. Na więcej zabrakło czasu.
Pani i pani mama podjęłyście jednak próbę kontynuacji dzieła taty.
Tak, założyłyśmy Fundację im. Mariusza Kazany. Chciałyśmy, żeby pamięć po tacie pozostała. Wiadomo, że w rodzinie, w gronie najbliższych, ona cały czas jest, ale my uważamy, że tę pamięć trzeba pielęgnować również wśród innych osób, zwłaszcza wśród dyplomatów.
I jak to robicie?
Trzy razy do roku organizujemy wystawy w Protokole Dyplomatycznym, na które zapraszani są m.in. ambasadorowie akredytowani w Polsce. Realizujemy także wystawy za granicą. Mamy taką możliwość dzięki życzliwości konsulatów, ambasad i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Te wystawy odbywają się albo w naszych placówkach, albo w wynajętych galeriach. Prezentujemy tylko polskich artystów, na razie przede wszystkim grafików.
Dlaczego głównie grafika?
Tata promował właśnie grafikę i my to kontynuujemy. I jeszcze jedna, wbrew pozorom ważna, kwestia: grafika jest łatwa w transporcie. Grafikę można zwinąć, włożyć w rulon i przewieźć wszędzie. Ale oprócz promocji polskich artystów organizujemy od trzech lat także konkurs „Indeks im. Mariusza Kazany", którego pomysłodawcą był konsul we Lwowie Jarosław Drozd. Dedykowany jest młodym ukraińskim artystom – studentom lub absolwentom studiów. Organizujemy go raz do roku, towarzyszy mu wystawa prac wszystkich uczestników konkursu, a laureat otrzymuje miesięczny staż na polskich uczelniach artystycznych w Warszawie lub w Krakowie. A po stażu fundacja organizuje mu indywidualną wystawę.
Założenie takiej fundacji wymaga wiele pracy i uwagi. Pani z mamą zrobiłyście to jednak szybko, w kilka miesięcy po katastrofie.
Rzeczywiście. Fundacja została ustanowiona już 29 września 2010 r. Wtedy rodzice mieli obchodzić 26. rocznicę ślubu.
Jak pani znalazła na to siłę? Chaos, który zapanował po katastrofie, i zmiany wszystkich planów musiały być dla pani uciążliwe.
Myślę, że to był nasz sposób na przeżycie tej tragedii. To też sposób, zwłaszcza dla mamy, na przekonywanie samej siebie, że tata wciąż jest z nami. On wyjechał, a my musimy zająć się jego sprawami, dopóki nie wróci. To sposób na przeżycie tych pierwszych miesięcy, a teraz już lat.
Udaje się?
Bardziej przetrwać. Nie wiem, czy udaje się żyć.
Pani dzieli swoje życie na przed i po katastrofie?
Nie. Wiem, że była katastrofa, wiem, że rozbił się samolot, a w nim leciał mój tata. Ale ja się z tym nie godzę, nie akceptuję tego. Mogę o tym mówić, ale wciąż nie wierzę, że to się stało. Żyję wspomnieniem, że tata jest i wróci. Nie ma czasu przed i po katastrofie.
Podobały się pani państwowe uroczystości podczas piątej rocznicy katastrofy?
To, co widzieliśmy, to nie było wcale upamiętnianie naszych bliskich. Wiele z nas, rodzin, prowadzi fundacje imienia swoich ojców, mężów czy dzieci. I oni, my, w swoim gronie rodzinnym, znajomych, bardzo o tę pamięć dbamy. A państwowe obchody? Bardzo krótkie na Powązkach, później msza w Świątyni Opatrzności Bożej. Ja o tej feralnej godzinie byłam na Powązkach, przy grobie swojego taty. Tym, czego najbardziej brakuje podczas obchodów, jest wspomnienie o nich, o tych 96 osobach. Cały czas powtarza się tylko jedno określenie – ofiary katastrofy. A to byli czyiś mężowie, żony, ojcowie, matki, babcie i dzieci. To były w większości osoby publiczne, znane w całej Polsce. A dziś nikt już nie pokazuje ich zdjęć, nie wymienia imion i nazwisk.
Zapominamy o nich?
Jedynym – bardzo chcę to podkreślić – godnym i pięknym upamiętnieniem w tę piątą rocznicę było zorganizowanie przez trzy wdowy wystawy zdjęć wszystkich ofiar na placu Piłsudskiego i koncertu im poświęconego. Oczywiście zorganizowały to we współpracy z resortem obrony oraz Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które dały na to środki i wsparcie logistyczne, ale to była ich inicjatywa. Niezwykle piękna i naprawdę o nich, naszych bliskich.
Chce pani powiedzieć, że to wy, rodziny, musicie same dbać o pamięć o nich?
Zdecydowanie tak. Stąd wypowiedzi rodzin w różnych mediach. Ja również przyjmuję tę zasadę, że jeśli coś powiem o tacie, to ktoś sobie o nim przypomni. A jeśli tego nie zrobię, to stanie się on tylko jedną z 96 ofiar katastrofy.
Czeka pani na pomnik?
Czekam, ponieważ te osoby powinny zostać upamiętnione. Ale nie jest tak, że będę o to specjalnie walczyła. Nie ze względu na sam pomnik, ale raczej z braku sił na takie działania.
A wybrana przez Radę Warszawy lokalizacja podoba się pani?
Znacznie bliższy mojemu sercu jest projekt pomnika świateł. Po pierwsze, sposób upamiętnienia naszych bliskich byłby skromny. Potrzeba do tego niewielkich środków finansowych, pomnik byłby na Krakowskim Przedmieściu, nie przeszkadzałby w żaden sposób mieszkańcom Warszawy, nie burzył żadnej koncepcji architektonicznej. Światła mogłyby być umiejscowione pomiędzy lwami a pomnikiem księcia Poniatowskiego, tak aby nikt po nich nie chodził. Dlaczego budować pomnik, który tak niewielu odpowiada? Czekaliśmy pięć lat, możemy poczekać jeszcze kilka miesięcy, porozmawiać ze wszystkimi rodzinami, przedstawić nasze argumenty.
A takich rozmów nie było?
Spotkanie dotyczące budowy pomnika odbyło się w gronie około 30 rodzin. Zaproszono tylko te, które wystosowały apel do prezydenta. Pozostałe o wszystkim dowiedziały się z mediów. Po dwóch spotkaniach okazało się, że wszystko jest postanowione. Tak powiedziała prezydent miasta. Na spotkaniu zaproponowano trzy miejsca, w których mógłby stanąć pomnik. Jedna z osób zaapelowała o niepodejmowanie decyzji w tak małym gronie, o danie czasu na rozmowę. Obiecano, że na kolejne spotkania zostaną zaproszone wszystkie rodziny. Niestety, nie zostały. Na propozycję prezydenta Bronisława Komorowskiego i prezydent miasta zgodziło się kilka rodzin, nie wszystkie obecne na spotkaniu popierają ten pomysł.
Konsultowaliście się w tej sprawie?
Rozmawiałam z kilkoma rodzinami na ten temat. Zastanawiamy się, dlaczego przez prawie pięć lat nikt nie chciał rozmawiać z rodzinami na temat pomnika, a nagle w ciągu jednego–dwóch miesięcy klamka zapadła. Wiele rodzin nie zgadza się, aby pomnik był tak drogi. Nie zależy nam na tym, by kosztował grube miliony i nie pasował ani nam, ani mieszkańcom Warszawy.
Rozumiem, że pani i te rodziny, które nie były obecne na spotkaniu, czujecie się pominięci.
Nikt nie pozwolił nam na wyrażenie naszego zdania, więc proszę, aby nie mówiono, że rodziny chcą takiego pomnika i że to ich decyzja. Nie, nie jest to decyzja nawet większości rodzin. Jestem przekonana, że żadna rodzina nie zgodziłaby się na ten pomnik, gdyby dowiedziała się, jaka kwota wiąże się z jego budową. Nie stawiajmy czegoś, co nie tylko nie łączy rodzin, ale oburza mieszkańców Warszawy i Polaków.
Uważa pani, że pamięć o ofiarach jest wykorzystywana do walki politycznej?
Niestety, często zapomina się o tych ludziach. Ale to chyba coś nieuniknionego. Były podziały przed katastrofą, są i po niej, również między rodzinami. Wykorzystywanie pamięci jest przykre, chciałabym, żeby choć w rocznicę śmierci przestano mówić o tych podziałach i używać katastrofy jako narzędzia politycznego, by po prostu ich wspominano.
Gdy zbliża się kolejna rocznica katastrofy, budzą się w pani szczególne emocje?
Nie, proszę mi wierzyć. Ja mam 10 kwietnia codziennie. Niezależnie od tego, jak zmieniło się moje życie, że mam nową rodzinę, córkę. Codziennie wieczorem, gdy kładę się spać, lecą mi łzy. Trudno mi w ogóle o tym myśleć. Do dziś nie oglądam zdjęć swojego taty, nie jestem w stanie. Uśmiechniętego, zadowolonego. Gdy widzę, jak się gdzieś pojawiają, to wywołują we mnie ogromne emocje. Gdyby nie córka, to nie wiem, czy dałabym radę żyć. Robię to dla niej i dzięki niej. Ona stanowi dla mnie motywację, by codziennie rano wstać i zacząć kolejny dzień. To ona trzyma mnie przy życiu.
A odzyskała pani wszystkie pamiątki po tacie ze Smoleńska?
Wciąż nie otrzymaliśmy najważniejszej dla nas rzeczy, czyli zegarka, który tata dostał od swoich rodziców. Nie odnaleziono go po katastrofie. Ale dostaliśmy np. portfel, w którym zachowała się malutka karteczka z zapisanym numerem telefonu. Kiedy to zobaczyłyśmy, byłyśmy w szoku. Jak to możliwe, żeby kartka papieru przetrwała w zasadzie nienaruszona, a jego już nie było.
—rozmawiał Marcin Pieńkowski
Justyna Kazana-Dobrzeniecka, z wykształcenia romanistka, jest prezesem i współzałożycielką Fundacji im. Mariusza Kazany, której głównym celem jest budowanie pozytywnego wizerunku Polski przez popularyzowanie kultury i sztuki w kraju i za granicą oraz promocja polskiej kultury i sztuki w środowisku dyplomatów