Bicie dzwonów. Kamera najeżdża na klasztorny wirydarz. Jesień. Ludzie ubrani w ciepłe kurtki, płaszcze. Kolejka zakręca kilka razy, przesuwa się jednak szybko. W tle słychać komunikat: „Uwaga, uwaga! Przed podejściem do leczenia należy zdjąć płaszcz. Po zakończeniu leczenia należy szybko przesunąć się do przodu, ustępując miejsca następnej osobie. Przyjęcia Clive'a Harrisa są całkowicie bezpłatne i bezinteresowne".
Kolejka rozmawia.
– Najbardziej skutecznie leczy nowotwory – stwierdza jedna z kobiet. Druga dodaje, że jak już dojdzie do uzdrowiciela, to może będzie jakoś inaczej żyła. – Może nie będzie mnie już więcej boleć – mówi z nadzieją w głosie.
– Gdybym nie była tak chora, jak jestem, to nigdy bym tu nie przyszła – dodaje kolejna.
– Przyszedłem, bo nie mam nic do stracenia. Wieszam się. Nowotwór mam – tłumaczy mężczyzna.
– Ciężkie bóle mam. Dwa razy byłam już w agonii. Jeżeli tu mi nic nie pomoże, to... – tym razem w głosie kobiety nie słychać żadnej nadziei.
Kamera wciąż przesuwa się wzdłuż kolejki. W końcu wchodzi do środka klasztoru. Tłum ciągnie się w labiryncie korytarzy. Wreszcie pojawia się on: Clive Harris. Nadzieja. Dziarskim krokiem przemierza pomieszczenie. Pod czarnym kożuszkiem wzorzysta koszula. Na lewo i prawo rozsyła uśmiechy. Zatrzymuje się na środku. Podwija rękawy. Po bokach ustawia się dwójka asystentów. Zaczyna się seans.