Kreml miał nadzieję, że załamanie ukraińskiej gospodarki, gwałtowny spadek poziomu życia i zawód ograniczonym wsparciem Zachodu doprowadzi do odwrócenie się społeczeństwa od Petra Poroszenki i jego ekipy reformatorów. W ten sposób w Kijowie miał znów pojawić się prorosyjski rząd a Ukraina ponownie wpaść do rosyjskiej strefy wpływów.

Wszystkie te założenie rzeczywiście spełniają się w niezwykłym tempie. Ale Putin nie przewidział jednego: że na tym konflikcie straci także sama Rosja.

Podwójna siła spadających cen ropy i unijnych sankcji spowodowała, że rosyjska gospodarka kurczy się w najszybszym tempie od dojścia do władzy obecnego prezydenta 15 lat temu. Rosjanom zaczynają przypominać się czasy Borysa Jelcyna: coraz większa inflacja, spadek kursu rubla, zachodnie produkty poza zasięgiem większości społeczeństwa. Jeśli te obawy się nasilą, podstawa autorytarnego reżimu Putina czyli względnie wysoki poziom życia w zamian za utratę praw politycznych, może się załamać.

Aby do tego nie doszło rosyjski prezydent nie może już dłużej czekać, aż ukraińskie jabłko samo dojrzeje i wpadnie w jego ręce. Czas przestał grać na jego korzyść.

Wiele wskazuje na to, że taka może być przyczyna wznowienia od początku tego tygodnia walk w Donbasie. Za wcześnie jeszcze mówić o groźbie budowy korytarza między Donbasem a okupowanym przez Rosjan Krymem. Ale wiadomo już, że nakazując separatystom podjęcie na nowo walk Moskwa chce zdestabilizować środkami wojskowymi władzę w Kijowie i na nowo rozbudzić nacjonalistyczną gorączkę wśród samych Rosjan. Tak, aby przestali myśleć o codziennym życiu, bo to staje się coraz mniej ciekawe.