Ziemie Niczyje?

100 tysięcy kilometrów kwadratowych, jedna trzecia powierzchni powojennej Polski. Ziemie Odzyskane. W medycynie tak rozległe przeszczepy nie są jeszcze praktykowane: na ile udają się w historii?

Aktualizacja: 29.05.2015 22:28 Publikacja: 29.05.2015 02:19

Andrzej Wróblewski, „Dworzec na Ziemiach Odzyskanych” (1949). Pijak, kułak, inwalida, sowiecki żołni

Andrzej Wróblewski, „Dworzec na Ziemiach Odzyskanych” (1949). Pijak, kułak, inwalida, sowiecki żołnierz, rodzina wygnańców – są wszyscy, jak w „Autobusie” Linkego

Foto: Wikipedia

Podobnego pytania nie sposób byłoby zadać w PRL: „rewizjonizm" należał do najcięższych i aż do 1989 roku surowo karanych przewin politycznych. Dziś z rozmową na ten temat nikt nie ma problemu, choć nie brak obserwatorów zwracających uwagę na wątłość niektórych więzi (ot, choćby rozsypka połączeń kolejowych!), dwuznaczność wielu inicjatyw „regionalistycznych" czy jednoznaczne ambicje RAŚ.

70 lat we wspólnych granicach to wiele – Europa pamięta jednak królestwa, które rozpadały się i po stuleciach... Póki jednak jedyna organizacja polityczna kwestionująca obecny przebieg granicy polsko-niemieckiej, czyli NPD, liczy sobie 7 tysięcy członków i zero posłów do Bundestagu – można wspominać czas „prawa i pięści".

Rocznicowo, ale i zgodnie ze swoim mandatem, zrobiło to Muzeum Historii Polski. Mamy zresztą w tym przypadku niewesoły zbieg okoliczności: od lat, mimo obietnic władz, pozbawione stałej siedziby muzeum (w marcu przyznano mu wreszcie lokalizację, ale w najlepszym razie pozostanie jeszcze bezdomne przez cztery lata) zaprezentowało – na warszawskim Krakowskim Przedmieściu i w internecie – wystawę poświęconą czasom, które jak żadne inne w dziejach Polski można by określić mianem „wędrówki ludów".

W latach 1945–1948 mamy bowiem do czynienia nie tylko – jak głosi tytuł wystawy – z „Przesuwaniem Polski" (przerysowywanie i przesuwanie granic można by ostatecznie uznać za esencję nowożytnej historii – wiele powiedzieć o tym mogłyby kroniki Nadrenii, Sarajewa czy Czerniowców), ale może przede wszystkim z przesuwaniem – wysiedlaniem, wyganianiem, osiedlaniem, tułaczką – Polaków. I nie tylko Polaków: jeszcze podczas wojny z terenów późniejszych Ziem Odzyskanych zostało ewakuowanych blisko 5 milionów Niemców.

Do roku 1950 wysiedlono ich kolejne 4 miliony: na ich miejsce przybyło blisko 4,8 miliona Polaków, spotykając na tych terenach blisko milion – by sięgnąć po jedno z najbardziej enigmatycznych określeń tamtego czasu – „ludności autochtonicznej". W efekcie w 1949 roku 48 proc. stanowili przesiedleńcy z innych regionów Polski, 28 proc. – „repatrianci" (to określenie w swojej istocie kłamliwe, ale utrwalone przez tradycję) z terenów odebranych Rzeczypospolitej w Jałcie, blisko 20 proc. – autochtoni (czyli Ślązacy, Mazurzy, Kaszubi i różne odcienie „tutejszych"), i aż 3,5 proc. – reemigranci i przybysze innych narodowości z kilkunastu krajów, od Jugosławii i Grecji po Francję.

Ukazanie skali tego wstrząsu stanowi jedną z najsilniejszych stron wystawy MHP. Bo też rzeczywiście pomieszanie języków, gwar i wzorców życia na Ziemiach Zachodnich było bezprecedensowe i uderzało współczesnych. Dobitne tego świadectwo stanowią świetne, wydane w 1987 roku zapiski Joanny Konopińskiej „Tamten wrocławski rok". Dziewczyna, która w czerwcu 1945 przyjechała do stolicy Dolnego Śląska studiować historię, mocno przeżywa coś, co literaturoznawca Wojciech Browarny określa dziś mianem „kulturowej obcości krajobrazu".

Tygiel narodów

Przyszła humanistka z lękiem wspomina „straszną mieszaninę ludzi": w kościele „ksiądz mówił z miękkim wileńskim akcentem, organista Niemiec grał melodie nieznanych mi pieśni, wierni śpiewali kolędy, każdy trochę inaczej. Moja sąsiadka w ławce z prawej strony zaciągała po lwowsku, a za mną jakiś Ślązak wymawiał słowa kolędy twardym, szorstkim głosem". Nie był to amerykański „melting pot" ani nawet skrząca się odcieniami Rzeczpospolita Wielu Narodów: raczej poczekalnia dworca lub obóz przejściowy, w którym tłoczą się „dipisi" z całej obolałej Europy.

Równie ważne okazuje się przypomnienie na „żywych przykładach" wspomnianej powyżej prawdy statystycznej: „repatrianci" (czy raczej – wygnańcy) mogli stanowić sól ziemi, nie byli jednak większością: tą stanowili „luftmensze", ludzie znikąd – i zewsząd. Część trafiała tu za mniej lub bardziej stanowczą zachętą władz, rozpaczliwie potrzebujących kadr – urzędników, kolejarzy, nauczycieli i architektów.

Szabrownicy trafiali tu na chwilę – niczym komandosi czy czambuły tatarskie. Najwięcej jednak trafiło na własną rękę. „Na Dworcu Wschodnim w Warszawie widziałem barwne plakaty, nawołujące do osiedlenia się na mitycznych Ziemiach Zachodnich. (...) »Warszawiacy, osiedlajcie się w Elblągu!« – bajecznie kolorowy afisz kusił luksusowymi willami w ogrodach, komfortem i przepychem. (...) Cóż miałem do stracenia? Do zyskania wszystko: pracę, mieszkanie... Zdobyłem się na desperacką decyzję: jadę na Zachód!" – wspomina cytowany przez autorów wystawy Zdzisław Żaba.

Pamięć o przybyszach z Kresów jest jednak najsilniejsza, pewnie i za sprawą oświatowców i muzealników: MHP nie jest tu zresztą pierwsze, przed pięciu laty wystawę Muzeum Wsi Opolskiej „Kresowianie na Śląsku Opolskim w latach 1945–1947" uznano za wydarzenie muzealne roku. Z wyjątkiem lat stalinizmu o Kresach najłatwiej było usłyszeć właśnie na Ziemiach Odzyskanych, pewnie właśnie dlatego, że tam obecność ludzi zza Buga najbardziej rzucała się w oczy.

Widać to zresztą i na wystawie, gdzie zreprodukowany został amatorski plakat zachęcający do udziału w wieczorku sylwestrowym. Jest zima 1948, miesiąc temu wyroki wieloletniego więzienia otrzymali przywódcy przedwojennej PPS, w tym Kazimierz Pużak, dwa tygodnie temu powstała PZPR – a w na plakacie reklamowany jest „najmilszy lokal w Słupsku" pod nazwą „Lwowskie Piekiełko".

Również po roku 1956 w popularnych powieściach i filmach w rodzaju „Sami swoi" najłatwiej spotkać będzie „Zabużan" – czasem dość mazowiecko brzmiących Kargulów i Pawlaków, czasem oczywistej proweniencji Okińczyców i Kirgiełłów. I nie przypadkiem przecież dzieło życia Romana Aftanazego, czyli „Dzieje rezydencji na Kresach Wschodnich", powstawało w kawalerce na wrocławskim blokowisku.

Nie wszystkie fragmenty wystawy są równie odkrywcze: chwilami można odnieść wrażenie, że jej kuratorzy usiłowali opowiedzieć o wszystkim: jest to potrzeba każdego opowiadacza historii, jeśli jednak nie trzymać jej na wodzy, można znużyć widza i słuchacza, pozostawiając zarazem zbyt wiele kwestii niedopowiedzianych.

Na planszach i w googlowym wirtualu czytamy o przestępczości i przedsiębiorczości, o szabrze i „Kościele wędrującym" – o wszystkich bez mała wymiarach życia społecznego na ziemiach zachodnich i północnych, potraktowanych jednak dość powierzchownie: na jeden dział składa się kilka, czasem kilkanaście plansz.

Gomułka i jego Krzywousty

Dokumenty – karty ewakuacyjne wydawane „repatriantom" przez władze sowieckie, zaświadczenia „o złożeniu deklaracji wierności państwu i narodowi polskiemu" czy dwujęzyczne „Ogłoszenie/Bekanntmachung" wydane przez nowe władze, a tak fatalnie kojarzące się, nawet różowawym odcieniem papieru i ostrą czcionką, z latami okupacji niemieckiej – robią duże wrażenie, podobnie jak reprodukowane często po raz pierwszy zdjęcia: dramatyczne skróty, czarne kałuże i błoto, mocne „ziarno". Wydaje się jednak, że zwłaszcza wersja wystawy zamieszczona w internecie, oferującym przecież praktycznie nieograniczone możliwości rozbudowy zawartości, mogłaby o kilku sprawach opowiedzieć więcej.

Bo przecież niejednoznaczny jest już sam termin „Ziemie Odzyskane" i koncepcje historiozoficzne, do których odwoływali się jego użytkownicy. Współcześnie już nieużywany wydaje się bez reszty związany z PRL, którego władze w miarę upływu lat coraz chętniej (lub – coraz bardziej rozpaczliwie) szukały źródeł legitymizacji właśnie w fakcie stworzenia bezpiecznych granic, zabezpieczenia kraju przed „germańską nawałą" i zapewnienia mu terenów rozwiniętych gospodarczo.

Najchętniej może odwoływał się do tego argumentu Gomułka, po jego upadku jednak kolejni pierwsi sekretarze również nie stronili od fraz o „powrocie ziem zachodnich do Macierzy". To zaś, szczególnie w latach nocy jaruzelskiej, coraz powszechniej odrzucane było na zasadzie reakcji alergicznej jako komunistyczna propaganda – i do roku 1989 nic praktycznie nie zostało z „piastowskich" resentymentów. Wręcz odwrotnie: odwołania do wojów Krzywoustego i władców zachodniopomorskich, których nie brakowało w podręcznikach, na plakatach i znaczkach pocztowych, wydawały się kolejnym, niegroźnym, ale dokuczliwym elementem komunistycznego „obciachu".

Mało kto zdaje sobie tymczasem sprawę, że w 1944 rządzące Polską PPR, mówiąc o zmianie granic, sięgnęło, nie po raz pierwszy i ostatni, po retorykę znienawidzonej „sanacji": termin „Ziemie Odzyskane" pojawił się przecież w polskim piśmiennictwie po... aneksji Zaolzia! Dekret prezydenta RP z 11 października 1938 r. notyfikował wówczas „zjednoczenie Ziem Odzyskanych Śląska Cieszyńskiego z Rzeczpospolitą Polską".

Dziejowa sprawiedliwość

W tym posunięciu PPR-owców nie dopatrywałbym się zresztą – w odróżnieniu od wykorzystania frazy Piłsudskiego w haśle „zaplute karły reakcji" – makiawelizmu: to zapożyczenie językowe wynikło po trosze pewnie z osłuchania, przede wszystkim zaś z faktu, że PPR, podejmując kwestię ziem położonych na zachód od granic II RP i ich ewentualnego przyłączenia do Polski, zmuszona była odwoływać się do cudzych kompetencji: własnych w tej kwestii wyraźnie jej brakowało.

Polscy komuniści praktycznie nie poruszali kwestii granicy zachodniej ani w dwudziestoleciu (jak mogliby, skoro obowiązywała ich proletariacka solidarność z KPD, stojącą od chwili swego powstania na gruncie „rewizji traktatu wersalskiego"?), ani w latach wojny: o postulatach rządu polskiego na uchodźstwie, domagającego się reparacji wojennych w postaci nowych nabytków terytorialnych, mogli nie wiedzieć lub mieć je za nic, nie mogli jednak zlekceważyć pomysłów Stalina, suflowanych po raz pierwszy na konferencji w Poczdamie. Zmuszeni byli wówczas na gwałt sięgnąć do prac entuzjastów tzw. idei zachodniej.

Mowa tu o nurcie myśli tak rozległym i intelektualnie, i politycznie, że niełatwo scharakteryzować go w jednym akapicie: zaliczyć doń można wszystkie wysiłki historyków, etnografów, publicystów, polityków i społeczników, którzy już w latach zaborów i I wojny, przede wszystkim jednak w okresie dwudziestolecia, podnosili kwestię statusu mniejszości polskiej na ziemiach, które znalazły się w granicach Niemiec, „polskich pamiątek przeszłości", ale też refleksji nad dokonaniami i ambicjami państwa polskiego na Śląsku, w dorzeczu Odry i na Pomorzu, począwszy od pierwszych Piastów.

Refleksję taką podejmowali w II RP najwybitniejsi naukowcy, od historyka Michała Bobrzyńskiego po językoznawcę Tadeusza Lehra-Spławińskiego; publicyści i społecznicy skupieni w Związku Obrony Kresów Zachodnich (przekształconym w roku 1934 w Polski Związek Zachodni), nie decydując się na „rewizjonizm wersalski" sui generis, niezmordowanie podnosili kwestię obrony praw mniejszości polskiej w Niemczech – o przebiegu granic zaś wypowiadali się miękko, nie domykając do końca furtki. „Granice nasze dla państwa polskiego są nader ciężkie. Ale (...) stoimy na gruncie traktatu wersalskiego i stać chcemy (...) [aczkolwiek] prawo niemieckie do naszych ziem zachodnich jest prawem gwałtu, a nasze do Prus Wschodnich i Śląska Opolskiego jest prawem sprawiedliwości dziejowej" – ten fragment przemówienia działacza ZOKZ Stefana Szwedowskiego z roku 1928 dobrze ilustruje elastyczność działaczy „kresowych".

Władze, choć nie były nieżyczliwe podobnym resentymentom, dbając o stan relacji z Berlinem, zmuszone były nieraz je powściągać: podobnych ograniczeń nie miały doraźnie znajdujące się w opozycji, a historycznie niechętne „żywiołowi niemieckiemu", środowiska narodowe – i to w tym gronie znajdowali często oparcie (a nieraz się z niego wywodzili) entuzjaści „idei zachodniej".

Ten krąg był jednak znacznie szerszy – w latach wojny koncepcję oparcia przyszłych granic na Odrze i Nysie Łużyckiej podnosiła „Konfederacja Narodu" Bolesława Piaseckiego, rozważano ją jednak również w pracującym w ramach rządu RP na uchodźstwie Ministerstwie Prac Kongresowych i w związanym z Delegaturą Rządu na Kraj tzw. Studium Zachodnim. Kiedy więc komuniści zaczęli szykować się do przejęcia władzy w Polsce, wiedząc już o hojnym darze Stalina, pozostało im wykorzystać i rozwinąć dorobek twórców „idei zachodniej". I zrobili to, trzeba przyznać, niezwykle sprawnie.

Granica naturalna

Twórcy wystawy potraktowali ten wątek stosunkowo skromnie, wspominając zaledwie o kilku wystawach i podobnych doraźnych działaniach propagandowych. Badacze tego zagadnienia, wśród których na pierwszym miejscu wymienić należy Grzegorza Straucholda, pozwalają nam jednak się zorientować, jak gigantyczną inicjatywą (nawet gdyby nie brać pod uwagę wyniszczenia wojennego kraju i trwającego w nim ostrego konfliktu politycznego) było krzewienie przez władze „orientacji zachodniej" w pierwszych powojennych latach. Rzut oka na te dokonania naprawdę każe przez chwilę przynajmniej pozazdrościć komunistom rozmachu w prowadzeniu polityki historycznej...

Sprawa bowiem w żadnym razie nie sprowadzała się do „propagandy wizualnej": wystaw, obrazów czy plakatów. W ciągu kilku powojennych miesięcy z niezwykłym rozmachem rozpoczął w Poznaniu pracę założony jeszcze w podziemiu przez środowiska narodowo-katolickie Instytut Zachodni kierowany przez charyzmatycznego Zygmunta Wojciechowskiego. Uruchomiono, znacznie rozbudowując w stosunku do stanu przedwojennego, Instytut Śląski i Instytut Bałtycki (ten ostatni miał swoje placówki w Trójmieście i Szczecinie, w Bydgoszczy uruchomił zaś... Wydział Pomorzoznawczy!), niemal od zera, odwołując się jedynie do inicjatyw Delegatury, stworzono Instytut Mazurski, na którego czele postawiono legendarnego Karola Małłka. Ruszyła Zachodnia Agencja Prasowa i kolejne periodyki – od „Strażnicy Zachodniej" po „Jantar" Instytutu Bałtyckiego, od „Zarania Śląskiego" po bydgoską „Arkonę".

Równolegle postępowała praca u podstaw: nurt badań, który rozwinie się później w tzw. kierunek piastowski historiografii. Rzecz jednak nie sprowadzała się do badań historycznych czasów piastowskich, Prus Królewskich czy okresu reformacji, choć niewątpliwie w ich ramach powstawały, prócz serii monografii w rodzaju „Ziemie staropolskie", również prace fundamentalne. Na ziemiach zachodnich i północnych powstała cała siatka placówek badawczych, w teren ruszyły ekspedycje archeologiczne i językoznawcze (to z tymi inicjatywami łączą się pierwsze sukcesy pisarstwa historycznego Pawła Jasienicy), w teren ruszyli geografowie podkreślający „naturalność" granicy położonej na linii Odry.

Czasem zresztą weterani „idei zachodniej" wychodzili w tym entuzjazmie przed szereg: pod koniec lat 40., na chwilę przez zawarciem w lipcu 1950 roku tzw. układu zgorzeleckiego sygnowanego przez Józefa Cyrankiewicza i Ottona Grotewohla, całkiem nierzadkie były w tym gronie postulaty, by granicę między Polską a NRD przesunąć co najmniej na lewy brzeg rzeki (tak by w razie ewentualnego ochłodzenia stosunków polsko-niemieckich zagwarantować sobie jej pełną żeglowność), a najlepiej – jeszcze bodaj kawałek dalej...

Na wystawie nie ma mowy o tej ostatniej kwestii, choć rzetelnie przedstawiona została swoista „Odromania" lat 40.: równolegle odbudowywano wówczas żeglugę towarową, ekscytowano się siecią kanałów we Wrocławiu i postulowano, choć koryto rzeki nie było jeszcze wolne od min, jak najszybszą organizację wypraw kajakowych – natomiast młody poeta Tadeusz Różewicz, nie czekając na kajak, spłynął w lecie 1947 z Gliwic nad Bałtyk na pokładzie barki, opisując podróż w reportażu „Most płynie do Szczecina". Wszystko to, choć płynne były wówczas jeszcze nie tylko granice, lecz także pisownia: sięgając po publikacje „zachodoznawcze", z reguły poznajemy, że pochodzą z lat 40., ilekroć pojawi się w nich passus o „Nissie", „Nisie" lub „Nyssie" Łużyckiej...

Pan Samochodzik działa

Osobną kwestię stanowią kierowane w tym czasie przez władze pod adresem „inżynierów dusz" zachęty, by poświęcili swą twórczość ziemiom zachodnim i północnym. Pierwszy wojewoda szczeciński Leonard Berkowicz działał w tej dziedzinie z takim rozmachem, że zasłużył sobie na odrobinę dziś dwuznaczne, ale w intencji wypowiadającego te słowa poety pochwalne określenie „szczecińskiego Borejszy", ściągając nad Odrę Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jerzego Andrzejewskiego, Witolda Wirpszę czy Edmunda Osmańczyka...

Tamta „kolonia" nie przetrwała, Gałczyńskiego znajdziemy kilka lat później na Mazurach – jednak dzieje mecenatu artystycznego oferowanego plastykom i pisarzom życzliwym zagadnieniom „powrotu ziem do Macierzy" zasługują na osobną pracę. Czasem działano topornie, fundując kolejne stypendia twórcze, czasem – po prostu inspirując. Jak nieraz w pierwszych powojennych latach potrzeby propagandowe zbiegały się ze społecznymi – do „miesięcznych stażów na Ziemiach Odzyskanych" namawiał młodych twórców nie kto inny jak Kazimierz Wyka.

Po roku 1956 nacisk ideologiczny złagodniał, ale „motywów zachodnich" nie brakowało: Karol Bunsch opisywał w swoich powieściach kolejne piastowskie wiktorie, Pan Samochodzik Nienackiego ścigał na Pojezierzu Drawskim i nad Odrą niemieckich „odwetowców" i angielskich przemytników dzieł sztuki, a już bohaterowie ukazujących się niemal co roku kolejnych powieści młodzieżowych Eugeniusza Paukszty po prostu nie pozwalali czytelnikom odetchnąć: jak nie łowili szczupaków w Drwęcy, to jeździli autostopem po ziemi lubuskiej – która to nazwa pojawiła się notabene w geografii dopiero w roku 1946 za sprawą badaczy Instytutu Zachodniego...

W okolicach roku 1989 i trochę później mało kto już czytał Nienackiego, a już niemal nikt – Paukszty, a jednak – paradoksalnie – literatura „małych ojczyzn", i to przede wszystkim tych położonych na zachód i północ od granic II RP, rozkwitła jak nigdy. To oczywiście przede wszystkim niezrównany „Weiser Dawidek" (i późniejsze opowiadania) Pawła Huellego, ale do tej listy dopisać trzeba Wrocław Piotra Siemiona i Zbigniewa Kruszyńskiego, Śląsk Cieszyński Jerzego Pilcha, Opole Tomasza Różyckiego – a koneserzy dorzuciliby w tym miejscu również wiersze Karola Maliszewskiego czy świetne wspomnienia Juliana Kornhausera.

W tym kontekście warto zadać pytanie o pamięć i świadomość podwójnego rodowodu dzisiejszych mieszkańców Ziem Odzyskanych: ich „tożsamości piastowskiej", w znacznej mierze skonstruowanej jednak (dziś możemy to przyznać) przez historyków, propagandzistów i polityków – i co najmniej dwupokoleniowej rzeczywistej przeszłości rodzin wyrosłych w śląsko-pomorsko-piastowskim tyglu narodów. Które z tych korzeni bardziej się liczą – i które mocniej wiążą ich z nadal wyraźnie odrębnymi na mapach i w życiu Wielkopolską, Kongresówką i Galicją?

—współpraca Małgorzata Urbańska

„Przesuwanie Polski. Ziemie Zachodnie i Północne 1945–1948", Warszawa, maj 2015 (wystawa jest stale dostępna w wersji internetowej na platformie Google Cultural Institute: www.wystawy.muzhp.pl)

Podobnego pytania nie sposób byłoby zadać w PRL: „rewizjonizm" należał do najcięższych i aż do 1989 roku surowo karanych przewin politycznych. Dziś z rozmową na ten temat nikt nie ma problemu, choć nie brak obserwatorów zwracających uwagę na wątłość niektórych więzi (ot, choćby rozsypka połączeń kolejowych!), dwuznaczność wielu inicjatyw „regionalistycznych" czy jednoznaczne ambicje RAŚ.

70 lat we wspólnych granicach to wiele – Europa pamięta jednak królestwa, które rozpadały się i po stuleciach... Póki jednak jedyna organizacja polityczna kwestionująca obecny przebieg granicy polsko-niemieckiej, czyli NPD, liczy sobie 7 tysięcy członków i zero posłów do Bundestagu – można wspominać czas „prawa i pięści".

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków