Trudno się temu dziwić, skoro unijne statystyki potwierdzają przekonanie Polaków, że choć pracujemy tak ciężko i długo jak mało kto w Europie, to zarabiamy kilkakrotnie mniej niż mieszkańcy zamożnych krajów Zachodu.

I to pomimo wzrostu naszej produktywności. Wiemy oczywiście, że państw na dorobku nie stać na wysokie płace, zwłaszcza jeśli muszą zabiegać o zagranicznych inwestorów, kusząc ich „konkurencyjnymi kosztami siły roboczej". Jednak licząca ponad dwa miliony osób emigracja zarobkowa dowodzi, że Polacy wolą być dobrze opłacaną siłą roboczą na Zachodzie. Odpływ tysięcy młodych w dużej części ludzi z polskiego rynku pracy to jeden z argumentów przemawiających za tym, że powinniśmy zarabiać więcej.

Jest tylko kwestia, kto za to zapłaci? Podejrzewam, że szczytne hasła godnej płacy skończą się przerzuceniem kosztów na pracodawców. Łatwiej zadekretować minimalną stawkę na godzinę, niż obniżyć podatki i szukać oszczędności w wydatkach publicznych. Wyższe płace minimalne przełożą się na wzrost obliczanych na ich podstawie świadczeń. Czy jednak zapewnią pożądany wzrost zarobków?

Nie bardzo wierzę w sprawczą moc administracyjnych nakazów. Przedsiębiorcy z pewnością znajdą sposoby na ich ominięcie. Chyba że do podwyżek zmusi ich sytuacja rynkowa. W czasach dobrej koniunktury, gdy popyt na pracowników rośnie szybciej niż podaż odpowiednich kandydatów, firmy i tak dają podwyżki. Już to widać w rosnącej liczbie branż i regionów. Jeśli koniunktura się utrzyma albo i poprawi, to pracodawcy sami przekroczą wkrótce minimum płacowe wyznaczane przez polityków. A partie lansujące wzrost płacy minimalnej będą mogły łatwo odtrąbić sukces.