Że nie należy przekupywać zagranicznych inwestorów, oferując im znacznie korzystniejsze warunki działania niż rodzimym firmom. Że po indyjskim koncernie Tata, do którego należy ta brytyjska marka, kolejni inwestorzy zażądają w przeliczeniu na miejsce pracy tyle samo albo i więcej. Chciałbym, ale nie napiszę. Bo fabryka produkująca 300 tys. samochodów rocznie to wraz z otoczką kooperantów ponad 20 tys. nowych etatów. Że kolejne takie zakłady to stabilne miejsca pracy w przemyśle, rosnący popyt na wysoko kwalifikowanych pracowników, a w konsekwencji – wytęskniony przez Polaków wzrost płac, bez konieczności emigrowania za chlebem do Londynu czy Oslo.

Słowacy nie tylko sypią groszem, ale też potrafią „pod" inwestora zmieniać przepisy. No i mają euro, które poważnie ogranicza jego ryzyko kursowe. Przyciągając – przyznajmy, wielkim kosztem – kolejne inwestycje motoryzacyjne, konsekwentnie budują swoją pozycję centrum przemysłowego naszej części Europy. Krok za krokiem doganiają patrzących na nich do niedawna z wyższością Czechów. Fabryka Jaguara prawdopodobnie pozwoli im pod względem liczby produkowanych samochodów przeskoczyć dawnych współobywateli.

Nic dziwnego więc, że w Polsce opozycja od razu rzuciła się do gardła rządowi, oskarżając go, że przegapił wielką szansę. Ale trzeba uczciwie powiedzieć, że na ostatniej prostej w wyścigu po Jaguara została nam wyznaczona rola zająca. Od ponad dwóch tygodni nawet wróble na Twitterze ćwierkały, że doniesienia prasy indyjskiej, jakoby Polska była faworytem, mają w istocie zmobilizować Bratysławę do dosłodzenia oferty na ostatniej prostej. I zmobilizowały.

My musimy się zadowolić w najlepszym razie rolą poddostawcy, którą zresztą wypełniamy z wielką maestrią. Ale to satysfakcja aktora trzeciego planu, który całe życie wpada na scenę z halabardą.