Byłby pełnym, gdybyśmy od początku batalii związanej z rozdziałem uchodźców w UE stosowali jedną taktykę. Szkoda, że tak się to potoczyło. Szkoda, że przypadło na czas kampanii wyborczej w Polsce.

Batalia w sprawie uchodźców nie trwa długo, niewiele więcej niż miesiąc. A my w tym czasie zdążyliśmy się wykazać daleko idącą niekonsekwencją. Miotaliśmy się między skrajnościami – między fobią przed przybyszami a zapewnieniami o europejskiej solidarności. Na dodatek zmienialiśmy sojuszników. Co ani nie spodoba się tym porzuconym (głównie Czechom i Słowacji), ani nie pomoże nam odzyskać sympatii tych, do których się w ostatniej chwili przyłączyliśmy (główne kraje starej Unii).

Rezultat spotkania w Brukseli byłby lepszy dla Polski, gdybyśmy od początku deklarowali, jak bliski nam jest los uchodźców, i zapewniali, że nie widzimy przeszkód w ich przyjmowaniu, skupiając się jednocześnie na tym, by UE nie wprowadziła stałych obowiązkowych kwot imigrantów dla każdego kraju (co się udało i jest prawdziwym sukcesem). Tak jednak nie było. Jeszcze kilka tygodni temu polski rząd bał się przekazać obywatelom informację, że pojawi się wśród nich 2 tysiące przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki.

Skutek jest taki, że przyjmiemy o 5 tysięcy uchodźców więcej. I jednocześnie pozostaniemy z totalnie zniszczonym wizerunkiem, jako kraj, który w czasie, gdy debata na temat uchodźców budziła największe emocje, nie wykazywał się ludzkimi uczuciami wobec ofiar wojen i dyktatorskich reżimów.

Tych strat wizerunkowych raczej nie da się odrobić, mimo że ton dyskusji o uchodźcach w Europie się zmienia, wątpiących w konieczność totalnego otwarcia się na imigrantów jest coraz więcej. Ale o sobie Niemcy czy Austriacy nie pomyślą tak źle, jak myśleli o Polakach w chwili, gdy wielotysięczny tłum wkraczał do ich krajów.