Zapewne znajdą się tacy, którzy będą chwalić Pawła Passiniego, że w Teatrze Wielkim w Poznaniu odarł narodowe dzieło Moniuszki ze szlacheckiego kontusza, odrzucił cepeliowatą góralszczyznę. Ta premiera to kolejny przykład, że od pewnego czasu polski teatr operowy poszukuje nowego, współczesnego klucza interpretacyjnego do „Halki".
Paweł Passini postanowił wyprzedzić na tej drodze innych reżyserów o trzy długości. Potraktował „Halkę" jak uniwersalną przypowieść o konflikcie cywilizacji z naturą, świata konwenansów z prymitywną, zwierzęcą dzikością. „Halka" ma dziać się wszędzie i nigdzie, bo chłopski świat jest tu odrealniony niemal jak w „Avatarze", a szlachcice i szlachcianki noszą ponadczasowe fraki.
Można by ten pomysł zaakceptować, podobnie jak przeniesienie przebojowego mazura z I aktu na finał. Zostaje radośnie odtańczony po samobójstwie Halki, bo dla „świata fraków" jej śmierć nie ma znaczenia. Niemniej spektakl – także awangardowy – trzeba wyreżyserować.
Co z tego, że Jontek ubrany w zwierzęce skóry z rogiem na głowie przypomina Kalibana z „Burzy" Szekspira, gdy nie wiadomo, jaką rolę odgrywa w dramacie. Halka ciągnie za sobą rodzaj ptasiego ogona sukni przybranej czym się da. W takim stroju może jedynie kroczyć dostojnie niczym kapłanka druidów, nie jest w stanie wyrazić emocji. Żadna zresztą z postaci nie została reżysersko poprowadzona, śpiewacy zastygają głównie w konwencjonalnych pozach.
W zamian Paweł Passini rozsadził gości zaręczyn Zofii i Janusza na widowni i w ten sposób rozegrał niemal cały I akt. Chciał chyba w ten sposób ukryć nieumiejętność prowadzenia scen zbiorowych, co wyszło na jaw w dalszej części spektaklu.