Zabiegany kraj

Dla jednych są atrakcją, dla innych przekleństwem, bo masowo zgarniają nagrody i z biegania za pieniądze zrobili narodowy przemysł.

Aktualizacja: 25.09.2015 16:17 Publikacja: 24.09.2015 22:17

Victor Kipchirchir wygrał w Warszawie rok temu

Victor Kipchirchir wygrał w Warszawie rok temu

Foto: Fotorzepa/Piotr Nowak

Dokumentować te przewagi można na wiele sposobów, bo Kenia od lat zdobywa biegowe medale na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata, w prestiżowych maratonach miejskich i także w setkach albo nawet tysiącach biegów lokalnych, takich o krowę, kilkaset euro lub złotych.

W tegorocznym rankingu Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) listę najlepszych rezultatów sezonu w maratonie otwiera Eliud Kipchoge z wynikiem 2:04.42 uzyskanym w kwietniu w Londynie, w pierwszej setce jest jeszcze 54 jego rodaków. Pierwszy Polak – Henryk Szost – na 98. miejscu z czasem 2:10.11 z wiosennego biegu w Warszawie. W kolejnych setkach jest podobnie.

Gorączka złota

Kronika maratońskiego rekordu świata to od 2003 roku także kenijska opowieść, choć z etiopskim wkładem na wyczyny Haile Gebrselassie w Berlinie w latach 2007 i 2008. Kenijczycy zrobili jednak swoje i Patrick Makau, potem Wilson Kipsang Kiprotich, a ostatnio Denis Kimetto przesunęli granicę w stolicy Niemiec do niezwykłego wyniku 2:02.57.

Tam, gdzie można na bieganiu zarobić grube miliony dolarów, najlepiej widać kenijską moc. Prowadzony od 2007 roku ranking cyklu World Marathon Majors (obejmuje wyniki najsławniejszych biegów maratońskich: w Tokio, Bostonie, Londynie, Berlinie, Chicago, Nowym Jorku oraz maratony olimpijskie i MŚ) jedynie raz wygrał (i wziął pół miliona dolarów) Etiopczyk – Tsegaye Kebede, poza nim tylko oni: Robert Kipkoech Cheruiyot, Martin Lel, dwa razy Samuel Wanjiru, Emmanuel Mutai, Geoffrey Mutai i Wilson Kipsang.

Gdy spojrzeć w wyniki maratonów, półmaratonów, biegów na 10 km w Japonii, USA, Europie Zachodniej, Polsce – pojawiają się kenijskie nazwiska, niekiedy na całym podium.

Zadawane od lat najprostsze pytanie – dlaczego Kenijczycy tak masowo wygrywają – doczekało się wielu, niekiedy sprzecznych, odpowiedzi. Żadna z nich nie wyjaśnia wszystkiego. Można tylko przypuszczać, że u źródeł sukcesu jest kombinacja treningu, determinacji, diety, warunków socjoekonomicznych i geograficznych, kultury i biologii.

Jest taki obszar w Kenii, gdzie rodzą się znakomici biegacze i biegaczki – to sławna Rift Valley, zwłaszcza jej zachodnia część zamieszkiwana w większości przez przedstawicieli plemienia Kalenjin. Plemię liczy ok. 5 mln osób, stanowi jakieś 12 procent ludności kraju, ale wśród mistrzów biegania jest ich ponad 75 procent.

W tej dolinie ludzie wciąż są biedni i dużo pracują, zwłaszcza na farmach dających szansę przeżycia. Nie ma fabryk, nie ma wielu szkół. Dzieciaki biegają zatem do szkoły, zwykle na bosaka, słyszą o tych, którym w bieganiu się udało, niekiedy widzą, że to prawda, kiedy mistrz przyjedzie efektownym autem, rozda parę dolarów i opowie, jak to jest pięknie biegać w dalekiej Ameryce albo Azji.

Narodową wyobraźnię poruszyła postać Wilsona Kipruguta, który w 1964 roku, podczas igrzysk w Tokio, zdobył brąz olimpijski w biegu na 800 metrów. Podobną rolę odegrało olimpijskie złoto Kipchoge Keino w 1968 roku na 1500 m, gdy Kenijczyk pokonał rekordzistę świata Jima Ryuna.

Od tych sukcesów zaczęła się historia będąca, w pewnych proporcjach, rodzajem biegowej gorączki złota: w wioskach wokół Iten, w lasach koło Kaptagatu, na zapomnianych ścieżkach Kapasabet, brudnych drogach gdzieś koło Eldoret pojawiły się grupki młodych chłopaków i dziewcząt. Ćwiczyli dwa, trzy razy dziennie z pokorą i wytrwałością, nie zważając na ból i niewygody codzienności.

Gdzieś na tej drodze wyrosła też legenda irlandzkiego zakonnika Colma O'Connella i prowadzonej przez niego w Iten St. Patrick's High School. Brat Colm wychował parę dziesiątek medalistów olimpijskich i mistrzostw świata w biegach, choć nie ma dyplomu trenerskiego, tylko wiarę w Boga, proste schematy treningowe i ciężką pracę.

Motywacja dla jego uczniów była jednak najprostsza z możliwych – chęć wyrwania się z biedy. Wystarcza, by na początku wypluwać płuca na wysokogórskich bezdrożach bez butów, maści, żeli, odżywek i napojów z mikroelementami, bez jakiegoś skomplikowanego planu ćwiczeń.

Szukano u Kenijczyków genów dających przewagę, szukano innych czynników wpływających na sukcesy – tak naprawdę nie znaleziono wiele (naukowcy zastrzegają – to nie znaczy, że taki supergen biegowy nie istnieje). Odkryto tyle, że młodzi biegacze z Rift Valley są w naturalny sposób przystosowani przez naturę do ciągłego ruchu (lekka budowa ciała, długie kończyny), że mają wielką zdolność przyswajania tlenu podczas wysiłku, że są odporni na ból. Jak mają tego nie mieć, skoro dziennie biegają 7–10 km do szkoły i z powrotem, albo więcej, a wysokość i nieco rozrzedzone powietrze Rift Valley też mają znaczenie. Ale są i tacy, którzy twierdzą, że wcale nie ruszali o świcie ku szkole, a i tak zarobili na bieganiu grube tysiące dolarów.

Naukowcy odkryli także, że zmiany społeczne, rozwój przemysłu, zwiększenie udziału przetworzonej żywności w jadłospisie, zwiększenie wygody życia – natychmiast pogarsza u Kenijczyków ogólny stan zdrowia, także zdolność wytrwałego biegania, żadna nowość w zachodnim świecie.

I jeszcze jedno odkrycie: bardzo niewiele osób w Kenii biega dla radości pokonywania przestrzeni. Każdy emerytowany długodystansowiec natychmiast przestaje biegać, kiedy kończy z wyczynem. Bieganie to biznes, praca jak każda inna. Nie zobaczy się w Kenii starszych ludzi biegających dla podtrzymania kondycji.

Szybko znaleźli się ci, którzy w kenijskich zdolnościach zobaczyli interes. To może najważniejszy powód, że świat zalała fala biegaczy z Afryki. Inwestycja była prosta – zorganizować profesjonalne obozy treningowe, dać podstawowy sprzęt, tzn. buty i koszulki, zapewnić jedzenie, nocleg i plany szkoleniowe. Wysyłać najlepszych na prestiżowe starty w Europie i Ameryce. Podpisywać w ich imieniu kontrakty. Zbierać procent od nagród, zarabiać na współpracy z producentami sprzętu sportowego, tworzyć grupy mistrzowskie i grupy lokalne, do obsługi imprez na każdym poziomie.

Z biegu na bieg

Kenijczyków w tej grupie było niewielu. Dr Rosa & Associates, Volare Sports, DAP – nazwy tych agencji dziś znane są w Kenii doskonale, tak samo jak nazwiska czołowych agentów: Włosi Gianni Demadonna, Federico Rosa, Gabriele Rosa, Holender Gerard van de Veen – to oni i im podobni rozwinęli ten biznes do skali, jaką widać w każdym zakątku świata. To oni mają w swoich grupach rekordzistów świata i mistrzów z Nowego Jorku, Berlina i Bostonu.

Przy okazji żywią się też drobniejsi. Rok temu portal Biztok.pl przedstawił zakres działania grup obstawiających biegi w Polsce. Te nazwy też już są dość dobrze znane nad Wisłą – Benedek Team (skoszarowana w Debreczynie grupa prowadzona przez Węgra Zsoltana Benedeka, której biegacze i biegaczki startują  m.in. w krynickim Festiwalu Biegowym), SKKS Dorcus Polaka Piotra Szurowskiego. Kenijską grupę biegową ma też Sylwester Niebudek z Bydgoszczy.

Rynek biegowy w Polsce istnieje – jego wartość (wedle wyliczenia sum nagród powyżej 1500 zł za zwycięstwo) w ubiegłym roku szacowano na 2,2 mln zł. Menedżerowie, wedle artykułu w Biztok.pl, biorą sporo – od 15 do 30 procent, dają nocleg i transport, wymagają zwykle dużo – gotowości startów kilka razy w tygodniu, oczywiście nie w maratonach, przede wszystkim w krótszych biegach lokalnych. Jednego dnia w Krynicy, za tydzień w Koszalinie czy Jarosławcu.

Bajka o kaszce

Przewaga Kenijczyków nie jest światu obojętna, tym bardziej że wiele wskazuje, że ten idealny świat biegaczy z plemienia Kalenjin obdarzonych przez naturę nadzwyczajnymi zdolnościami wytrzymałościowymi podtrzymywanymi jedynie kaszką ugali i wodą to bajka.

Powstał za to wydajny kenijski system kreowania mistrzów biegania, w którym do pracowitości, talentu i warunków treningowych dodano zachodni zmysł organizacji i przekuwania wszystkiego w euro i dolary. To, że pojawią się i patologie, było chyba nieuchronne. Kenia ma dziś, po Rosji, najgorszą reputację w kwestii wpadek dopingowych w lekkoatletyce.

Przyłapano na stosowaniu EPO nawet trzykrotną mistrzynię z Bostonu i dwukrotną z Chicago Ritę Jeptoo. Dziennikarskie śledztwa każą nie ufać ani wielkim mistrzom, ani tym z trzeciej ligi, którzy gdzieś w świecie walczą o drobne nagrody. Patrzeć na kenijskich rekordzistów świata z naiwnym zachwytem dziś już trudno, tak samo jak na Kenijczyków wygrywających w Polsce.

Mistrz Maratonu Warszawskiego – Victor Kipchirchir, kiedyś partner treningowy Geoffreya Mutaia, członek grupy Volare Sports, w rozmowie wydaje się skromnym biegaczem, który chce tylko dobrze wykonywać swą pracę. Nic więcej. Jego żona Lilian Jelagat, też biegaczka, została rok temu zdyskwalifikowana na dwa lata. EPO wzięte na przeziębienie – brzmiało jej tłumaczenie. Ponoć Kipchirchir już się z nią rozwiódł.

Dokumentować te przewagi można na wiele sposobów, bo Kenia od lat zdobywa biegowe medale na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata, w prestiżowych maratonach miejskich i także w setkach albo nawet tysiącach biegów lokalnych, takich o krowę, kilkaset euro lub złotych.

W tegorocznym rankingu Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) listę najlepszych rezultatów sezonu w maratonie otwiera Eliud Kipchoge z wynikiem 2:04.42 uzyskanym w kwietniu w Londynie, w pierwszej setce jest jeszcze 54 jego rodaków. Pierwszy Polak – Henryk Szost – na 98. miejscu z czasem 2:10.11 z wiosennego biegu w Warszawie. W kolejnych setkach jest podobnie.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Sport
Paryż 2024. Agenci czy bezdomni? Rosjanie toczą olimpijską wojnę domową
Sport
Paryż 2024. Kim jest Katarzyna Niewiadoma, polska nadzieja na medal igrzysk olimpijskich
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Sport
Igrzyska w Paryżu w mętnej wodzie. Sekwana wciąż jest brudna