Jeśli PiS zdoła wprowadzić do Trybunału Konstytucyjnego pięciu swoich sędziów, to uda się plan tej partii całkowitego przejęcia kontroli nad tym kluczowym sądem.
Zasady matematyki są proste. Trybunał Konstytucyjny liczy 15 sędziów, więc żeby mieć w nim większość, wystarczy doń wstawić ośmiu własnych prawników. Po co politykom większość w Trybunale? Władza chce mieć w nim życzliwych sędziów, żeby nie blokowali zmian, które ma przeprowadzić rząd Beaty Szydło pospołu z prezydentem. Z kolei opozycja chciałaby mieć w Trybunale nieżyczliwą władzy stabilną przewagę dokładnie z tego samego powodu – bo liczy na blokowanie próby reanimacji IV RP.
Ponieważ i politycy PiS, i Platformy potrafią dokładnie liczyć terminy kończących się kadencji w instytucjach publicznych, wojna o Trybunał akurat w tym momencie jest całkowicie logiczna. Policzmy – w tym roku kończą się kadencje pięciu sędziów, w przyszłym kolejnych dwóch, a w 2017 r. jeszcze jednego. Razem to ośmiu sędziów, czyli owa upragniona przez polityków większość.
W tej wojnie na razie bezsporne jest tylko to, że Trybunał jest niekompletny. Na początku listopada skończyły się bowiem kadencje trojga sędziów: Marii Gintowt-Jankowicz, Wojciecha Hermelińskiego oraz Marka Kotlinowskiego – cała trójka została wybrana w 2006 r., czyli za poprzednich rządów PiS.
W tej chwili sędziami Trybunału pozostaje 12 osób. W grudniu kończą się kadencje Teresy Liszcz oraz Zbigniewa Cieślaka, także wybranych za poprzednich rządów PiS. Zwłaszcza Liszcz utożsamiana jest ze środowiskiem Jarosława Kaczyńskiego, bo na początku lat 90.współtworzyła jego poprzednią partię Porozumienie Centrum. W kwietniu przyszłego roku kończy się kadencja Mirosława Granata, ostatniego sędziego wybranego przez PiS. A zatem – używając politycznych afiliacji – w najbliższym czasie z Trybunału odejdzie w sumie sześcioro sędziów bliskich PiS.