Warto mieć to na uwadze, gdy następnym razem będziemy narzekać na brak europejskiej solidarności, na dogadywanie się Niemiec z Rosją nad naszymi głowami, na złe traktowanie nas w Brukseli i ogólnie na to, że się nas poważnie nie traktuje. Jeśli ktoś na pogrzebie bliskiego zaczyna mówić o podziale spadku, bierze ze stołu rodowe srebra i nie chce się dzielić kosztami pochówku, to niech się potem nie dziwi, że rodzina nie będzie go zapraszać na inne uroczystości i nie zareaguje, gdy znajdzie się w tarapatach.
Rosja wraca na salony
Ta beztroska w budowaniu naszych relacji z Zachodem jest o tyle fatalna w skutkach, że odbywa się w chwili, gdy do wielkiej światowej gry powraca Rosja. Po czasie pewnego ostracyzmu będącego wynikiem agresji na Ukrainę Władimir Putin zaczął być postrzegany jako niezbędny element walki z największym zagrożeniem dla Zachodu, czyli z islamskim terroryzmem. Wykluczenie Kremla było krótkie i niezbyt skuteczne, ale jednak było – między innymi dlatego, że Unia Europejska okazała się jak na swoją skalę w miarę solidarna, mówiąc jednym głosem. Dziś ten głos, wzmocniony jeszcze wołaniem zza Atlantyku, będzie się domagał powrotu Rosji na salony.
Kreml ma swoje powody, by nie lubić islamistów – dziś to właśnie oni są poważnym niebezpieczeństwem dla integralności całej Federacji. Ale Putin wie także, że aktywne włączenie się do antyterrorystycznej krucjaty da mu wielkie profity polityczne i ekonomiczne. Jeśli na powrót stanie u boku państw zachodnich z USA na czele, może liczyć nie tylko na odbudowę prestiżu swego państwa, ale także na zniesienie sankcji, odblokowanie linii kredytowych i ściślejszą kooperację ekonomiczną z bogatymi państwami Zachodu. Bardzo mu na tym zależy i udział w koalicji antyterrorystycznej na pewno mu to ułatwi. Dlatego chętnie się do niej zapisze.
W tym kontekście najgorsze, co mógłby zrobić polski rząd, to poczęstować tego nowego-starego sojusznika Zachodu kilkoma antyrosyjskimi prowokacjami. Jeśli w najbliższym czasie Antoni Macierewicz lub inni członkowie nowej ekipy puszczą w przestrzeń publiczną słowa o tym, że po 10 kwietnia 2010 r. jesteśmy w stanie wojny z Rosją lub że państwo to nie powinno być częścią społeczności międzynarodowej, efekt może być dla nas tragiczny. Gdy do odwracania się tyłem wobec Zachodu dojdzie jeszcze antyrosyjska fobia, skutek będzie dla nas podwójnie fatalny – nie dość, że przez naszych unijnych partnerów będziemy postrzegani jako nielojalni i egoistyczni, to jeszcze nosić będziemy piętno kogoś, kto ma obsesję na punkcie nowego partnera Zachodu.
Niewielkie pole manewru
Przed nowym rządem zatem zadanie arcytrudne – jak przedstawiać nasze realnie przecież sprzeczne interesy z Federacją Rosyjską bez wchodzenia w rolę rusofobów? Oraz jak nie zerwać naszych kontaktów i relacji z zachodnimi partnerami, którzy są w jakiejś mierze gwarantem naszej niepodległości? Zadzierzgający się sojusz Zachodu z Rosją może być dla nas bardzo niebezpieczny. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że nasz kraj ma realny wielopoziomowy i wielopłaszczyznowy konflikt interesów z Rosją oraz nie zawsze zbieżne stanowisko z Unią jako taką i jej poszczególnymi państwami.
Niewielkie jest zatem nasze pole manewru, ale na pewno jeszcze bardziej będą je zmniejszać nieprzemyślane antyrosyjskie gesty oraz antyeuropejskie deklaracje. W obecnej sytuacji geopolitycznej nie możemy sobie pozwolić na błędy. Najgorsze byłoby połączenie łamania unijnej solidarności, uprawianie nacjonalistycznej retoryki i myślenie tylko na użytek wewnętrzny w materii uchodźców z antyrosyjskimi filipikami, drażnieniem Kremla i antyputinowskimi prowokacjami. Należy sobie życzyć, by nowy rząd szybko zrozumiał, że nie stać nas ani na jedno, ani na drugie. A już na pewno nie stać nas na realizowanie obu tych „strategii".