Wielu Wietnamczyków wciąż jednak lepsze życie kojarzy z Europą. Traktują Polskę jako miejsce tranzytowe, planując przeniesienie się do Niemiec, Francji lub Wielkiej Brytanii. Ci, którzy zostają, najczęściej handlują w warszawskim Centrum Hal Targowych przy ul. Marywilskiej, gdzie po zlikwidowaniu Jarmarku Europa przeniosło się wielu Wietnamczyków, w centrum Maximus pod Nadarzynem lub w hurtowniach i sklepach w Wólce Kosowskiej niedaleko Magdalenki. Za 2 zł można tu kupić majtki lub skarpetki, 40 zł kosztują dżinsy, 50 zł zimowa kurtka.
Milioner od zupek Vifon
Te centra to maleńkie państwa w państwie. Wietnamczycy wydają kilka gazet w swoim języku, które tu można kupić. Dużo się mówi o działającej tu wietnamskiej mafii czerpiącej zyski z pracy imigrantów. – Wietnamczycy sprzedają rzeczy, które sami produkują i sprowadzają, nie zabierają nam pracy, nie szturmują polskich fabryk czy sklepów – mówi pan Mateusz, jeden z nielicznych Polaków handlujących w Wólce Kosowskiej. Sprzedaje w stoisku, które wynajmują jego rodzice. – Azjaci są cisi, spokojni, skupieni na pracy, unikają konfliktowych sytuacji, nigdy nie słyszałem, żeby Wietnamczyk coś komuś ukradł; kiedy wchodzą do naszego sklepu, nie muszę patrzeć im na ręce.
W ogromnej hali wypełnionej głównie ubraniami prawie nie widać kupujących. Wólka Kosowska powoli umiera. – Najlepszymi odbiorcami byli Rosjanie, brali wszystko co popadnie, często nawet nie pytając o cenę, ale po konflikcie na Ukrainie właściwie zniknęli – mówi sprzedawca.
W soboty w Wólce jest trochę więcej zamieszania, bo wtedy Wietnamczycy przychodzą z dziećmi, z którymi nie mają co zrobić w weekend.
Czasem jakieś dziecko przewiezie paczkę z jednego stoiska na drugie na hulajnodze, która jest tu najpopularniejszym środkiem transportu. Zwykle jednak dzieci po prostu się z sobą bawią. – Nigdy nie widziałem, żeby Wietnamczycy wykorzystywali dzieci do pracy, zależy im na tym, żeby się kształciły, wszystkie chodzą do przedszkola lub szkoły – mówi pan Mateusz. Dzieci sprowadzają tylko ci Wietnamczycy, którzy są w Polsce legalnie, i tylko wtedy, kiedy mogą im zapewnić nie tylko utrzymanie, ale też edukację.
Choć nadal kojarzą się z gotowaniem w prowizorycznych barach i handlem ubraniami, ten obraz powoli się zmienia. Przykładem najbardziej spektakularnej kariery jest Tao Ngoc Tu, Wietnamczyk, który w 2009 r. trafił na listę najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost" z majątkiem szacowanym na 170 mln zł.
Wtedy też toczyła się przeciwko niemu sprawa w sądzie. Było oskarżony o malwersacje finansowe, ale w 2011 r. oczyszczono go z zarzutów. Fortunę zbudował na handlu zupkami błyskawicznymi Vifon z charakterystycznym pofalowanym, sprasowanym makaronem, sprowadzanymi z Wietnamu.
Dziś jego firma Tan Viet sprzedaje też m.in. sosy, makarony, warzywa, grzyby i owoce, ma swój oddział m.in. w Hawanie, a majątek właściciela ocenia się na 250 mln zł. Tao Ngoc Tu unika rozgłosu, nie udziela się w mediach. Woli żyć w cieniu, jak jego biedniejsi rodacy.
Co ciekawe, jest absolwentem Politechniki Gdańskiej, nadal zaprzyjaźnionym ze swoją Alma Mater. Dwa lata temu uczelnia była gospodarzem obchodów 50-lecia marki Vifon. Przemawiali prezydent Gdańska i prezes gdańskiego Klubu Biznesu. Jednym z honorowych gości był ambasador Wietnamu. Pod koniec spotkania Tao Ngoc Tu otrzymał Medal Pamiątkowy Politechniki Gdańskiej.
Coraz więcej dzieci Wietnamczyków, którzy osiedli w Polsce kilkanaście lat temu, też już ma za sobą polskie studia. Zaczynają się pojawiać w korporacjach, odnoszą sukcesy. Tak jak Karol Hoang, który prowadzi biuro specjalizujące się w sprzedaży działek i nieruchomości. Skończył prawo na UW, ma też za sobą studia w Szkole Głównej Handlowej.
Niektóry młodzi ludzie zasymilowali się już tak skutecznie, że mają kłopot z rozmawianiem po wietnamsku, więc rodzice wysyłają ich na lekcje ojczystego języka.
Wietnamska opozycjonistka Ton Van Anh twierdzi, że jej rodacy są tak zamkniętą grupą i trzymają się razem wyłącznie w Polsce. W USA, Francji czy Niemczech łatwiej wtapiają się w otoczenie i rzadko zajmują się handlem. Dlaczego? – Kraje starej demokracji udzielają im azylu, czego Polska nie robi – tłumaczy Wietnamka. Nawet znani działacze demokratycznymi i ci, którzy uciekali z Wietnamu po latach więzienia i obozu, nie otrzymali w Polsce statusu uchodźcy.
Ton Van Anh działa w Stowarzyszenia Wolnego Słowa, założonym przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Mirosława Chojeckiego, gdzie pomaga uchodźcom nie tylko z Wietnamu, ale też z Kuby, Czeczenii, Tybetu. – Wietnam prowadzi politykę utrudniającą integrację Wietnamczyków – tłumaczy. Nie ukrywa, że w społeczność wietnamską mieszkającą w Polsce wtapiają się agenci służby bezpieczeństwa. Choć Wietnamczycy są daleko od ojczyzny, rząd nadal ich kontroluje. Często boją się rozmawiać z rodakami o poglądach. Obawiają się donosów, czują oddech totalitarnego reżimu na karku.
Van Anh przyjechała do Polski jako nastolatka. Choć jej rodzicom dobrze się powodziło w Wietnamie, doszli do wniosku, że tu znajdą lepsze warunki do wychowania dzieci. – Znaliśmy Polskę od najlepszej strony, wiedzieliśmy, że stąd pochodzi papież Jan Paweł II, będący w Wietnamie, nie tylko wśród katolików, symbolem wierności sprawom najważniejszym – wspomina. Polska kojarzyła im się też z wolnością, etosem „Solidarności".
Dziś Ton Van Anh służy swoim rodakom radami dotyczącymi polskiego prawa, jest ich tłumaczem, organizuje kursy polskiego. Nie pyta o wyznanie ani o powody emigracji. Do Stowarzyszenia Wolnego Słowa może przyjść każdy, kto potrzebuje pomocy lub chce się uczyć języka. I ten, kto wyjechał z Wietnamu z powodów światopoglądowych, kto spędził wiele lat w obozie pracy, i ten, kto przyjechał do Polski z powodów ekonomicznych.
W Stowarzyszeniu Wolnego Słowa Ton Van Anh pracuje z mężem Robertem Krzysztoniem. Poznali się, kiedy była studentką socjologii UW. Już wtedy angażowała się w działalność na rzecz walki o demokrację w Wietnamie. Gdy założyła niezależną gazetę, władze pozbawiły ją paszportu. W piśmie informującym ją o tym, ambasada określiła Ton Van Anh jako „wroga ludu". Prezydent Bronisław Komorowski przyznał jej w ekspresowym tempie polskie obywatelstwo. Jest bezpieczna, ale ma zamkniętą drogę do Wietnamu.
Lekcje polskiego dla Wietnamczyków organizowane przez Stowarzyszenie Wolnego Słowa odbywają się popołudniami w działającej przy jego warszawskiej siedzibie Café Niespodzianka. Przychodzą Wietnamczycy w różnym wieku. Około 30 osób, czasem trochę więcej. – Większość z nich to nastolatki już trochę mówiące po polsku, ale zdarzają się też osoby 30-letnie – wyjaśnia ich lektorka Agnieszka Kaczorowska, która po skończeniu polonistyki na UW studiowała glottodydaktykę polonistyczną – nauczanie języka polskiego jako obcego.
Sama opracowała program kursu. Korzysta z podręcznika do polskiego dla obcokrajowców, przynosi obrazki. Nie zna wietnamskiego, nie może się więc nim wspomagać. Tematami lekcji są zakupy, zawody, części garderoby, wszystko, co najbardziej potrzebne w codziennym życiu. Dla Agnieszki uczenie Wietnamczyków polskiego to pierwsze tak bliskie spotkanie z nimi, inne niż zamawianie obiadu w wietnamskiej restauracji.
Ton Van Anh chce wietnamską kulturą i historią zainteresować Polaków. W Polsce bowiem Wietnam kojarzy się głównie z amerykańskimi filmami „Pluton" czy „Czas apokalipsy". Stąd pomysł na cykl spotkań w Niespodziance, podczas których Polacy mogą porozmawiać z Wietnamczykami. Dyskusjom towarzyszą pokazy filmów o Wietnamie. To też okazja do spróbowania tamtejszego jedzenia – herbaty, kawy, ciastek ryżowych, sajgonek.
Mateusz Matyszkowicz, redaktor naczelny pisma „Fronda Lux", które jest gospodarzem Niespodzianki, zwraca uwagę na to, że wielu Wietnamczyków przyjechało do Polski, by żyć w demokratycznym kraju, który kojarzą z „Solidarnością". – Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, że wśród Wietnamczyków są uchodźcy polityczni, którzy uciekli przed komunistycznym reżimem – mówi. Gdyby wrócili do Wietnamu, groziłoby im więzienie.
Pocałunek zarezerwowany
Co na początek warto wiedzieć o ich kulturze? Wietnamczycy ogromnym szacunkiem otaczają starszych i ludzi wyżej postawionych w hierarchii społecznej, dlatego z reguły nie patrzą w oczy swojemu rozmówcy; u nich opuszczanie wzroku jest wyrazem szacunku. Odnoszą się do siebie z dystansem, zwyczaj przechodzenia na ty nie jest tak powszechny jak w Polsce.
Często się śmieją i uśmiechają, ale to wcale nie musi znaczyć, że okazują radość. Uśmiech jest ich sposobem na wyrażenie zadowolenia, ale także zakłopotania, niezrozumienia sytuacji, braku akceptacji.
Mają też inny stosunek do intymności. U nich pocałunek zarezerwowany jest dla najbliższych, dziwi ich więc polski zwyczaj całowania znajomych w policzek na powitanie i pożegnanie.
Przyjaźniąc się z Wietnamczykami, warto mieć na uwadze, że czują się urażeni, gdy ktoś nie chce przyjąć od nich poczęstunku, prezentu czy pomocy. Taka odmowa godzi w ich honor, traktują ją poważnie, a my przecież czasem odmawiamy, żeby nie robić kłopotu.
– Tak naprawdę ludzie na całym świecie kochają tak samo i marzą o tym samym, choć mają odmienne tradycje, religie, zwyczaje, sposób wychowania dzieci. Problemem jest to, że nie zawsze chcemy poznać tych, którzy wydają się nam inni, szukamy różnic zamiast podobieństw – mówi Andrzej Tran. – Nie wszyscy Polacy są perfekcyjni, nie wszyscy są podobni do siebie, zresztą tak samo jak Wietnamczycy.
Andrzej chciałby zdać maturę, pójść na studia, podróżować po świecie, żeby zbierać nowe doświadczenia. Przyszłość wiąże z Polską. – Chciałbym swoje wykształcenie i doświadczenia wykorzystać tutaj, bo Polska jest krajem, który się rozwija, przyszłość tutaj będzie lepsza – mówi.