Rewolwerowa historia „Solidarności”

Historia „Solidarności", zwłaszcza tej pierwszej, czyli karnawału między sierpniem 1980 roku a 13 grudnia 1981 roku, to materiał na megaprodukcję filmową, która, niestety, do dziś nie powstała.

Aktualizacja: 29.08.2015 14:12 Publikacja: 29.08.2015 00:01

Po pobiciu działaczy „Solidarności” w Bydgoszczy – i w całej Polsce – zawrzało

Po pobiciu działaczy „Solidarności” w Bydgoszczy – i w całej Polsce – zawrzało

Foto: Reporter, Grzegorz Rogiński

Kiedyś Maciej Rybiński, zastanawiając się, dlaczego historia „Solidarności" nie stała się dla świata tak porywająca jak upadek muru berlińskiego, napisał, że nie ma nic pasjonującego w obrazkach facetów siedzących za stołem i palących papierosy.

Rybiński był świetnym felietonistą, a dobrym prawem felietonu jest przesada. Ale dotknął tą wypowiedzią rzeczywistego problemu: wizerunku polskiej rewolucji. „Solidarność" była jednak ruchem pokojowym, powstrzymywała się od używania przemocy, działała jawnie: nie mogła pójść na całość, podobnie zresztą jak władza. A nawet gdy ta już poszła – po kilku latach komunizm i tak zakończył się spotkaniem i porozumieniem elit, znowu w gronie facetów palących papierosy lub pijących, jak w Magdalence, wódkę.

Tyle że tak naprawdę do dziś nie zrozumieliśmy, czym właściwie był zryw lat 1980–1981. Ani jak świetny film dałoby się na tej podstawie nakręcić.

Skok przez płot, mowa z beczki

Blisko Stoczni Gdańskiej i Europejskiego Centrum Solidarności stoi kawałek dawnego muru zakładu, przedstawiany jako ten, który przeskoczył 14 sierpnia 1980 roku Lech Wałęsa. Działacz Wolnych Związków Zawodowych, który wówczas od dawna nie był pracownikiem Stoczni Gdańskiej imienia Lenina (wyrzucony z pracy za działalność w WZZ). Strajk, przypomnijmy, rozpoczął się od protestu przeciwko wyrzuceniu z pracy innej działaczki WZZ Anny Walentynowicz.

Kwestia, jak Wałęsa dostał się na teren zakładu, gdzie strajkowali robotnicy, budzi emocje do dziś. Ikoniczny skok przez mur został uwieczniony w filmie Andrzeja Wajdy o Wałęsie, ale byli i są tacy, którzy uważają, że jest „prawda czasu i prawda ekranu". Jak Anna Walentynowicz, która twierdziła za życia, że Wałęsa został przywieziony motorówką przez marynarkę wojenną, w porozumieniu z SB, a jego misją miało być zakończenie strajku.

Wiadomo, że Wałęsa miał według planów WZZ wejść do stoczni 14 sierpnia przed godziną szóstą rano wraz z grupą robotników. Uzgodniono, że to on zostanie wybrany na przewodniczącego strajku. Podobno nie było aż tak trudno dostać się przez bramę do zakładu. Czekali na Wałęsę koledzy i koleżanki z WZZ.

Pojawił się jednak dopiero około godziny 10. Wałęsa twierdzi po latach, że jakieś „duperele" sprawiły, iż pojawił się parę godzin później. A przez to spóźnienie ciągle musi się tłumaczyć ludziom, którzy są przeciwko niemu.

Tak czy inaczej, najwyraźniej wtedy tej sprawy nie drążono tak głęboko jak w III RP. Lech Wałęsa pojawił się w ostatniej chwili, w momencie wybierania komitetu strajkowego, na oczach tłumu stoczniowców wskoczył na koparkę, na której już byli działacze WZZ, i tak zaczęła się jego kariera lidera. Został wybrany na szefa strajku, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami.

16 sierpnia Wałęsa podpisał z dyrekcją stoczni porozumienie o zakończeniu strajku w stoczni (dyrekcja zgodziła się na podwyższenie pensji o 1,5 tys. złotych i upamiętnienie w formie tablicy ofiar milicji i wojska z robotniczych protestów w grudniu 1970). Ale co z innymi zakładami, które już wtedy strajkowały niemal na całym Wybrzeżu i w innych częściach Polski?

Jedną z najważniejszy postaci ówczesnych WZZ i potem „Solidarności" był oczywiście Bogdan Borusewicz. To on uważany jest za tego, który zaplanował strajk. Borusewicz został później mężem nieżyjącej już legendarnej pielęgniarki, działaczki WZZ i „Solidarności" Aliny Pienkowskiej. W wywiadzie dla PAP w 2005 roku wspominał, jak po podpisaniu porozumień na salę BHP w stoczni wpadła Henryka Krzywonos, tramwajarka z Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Gdańsku, krzycząc do Wałęsy: „Zdradziłeś nas! Wyduszą nas teraz jak pluskwy!".

„Wałęsa zapytał mnie wówczas, co robić. Odpowiedziałem mu szczerze, że nie wiem, bo ludzie już przecież masowo zaczęli wychodzić ze stoczni i pozostała tylko garstka z komitetu strajkowego. Nie miałem złudzeń, że tego się nie da odwrócić. Może trzeba będzie przenieść się do Gdyni i tam podtrzymywać strajk? Wtedy trzy kobiety, Alina Pienkowska, Ewa Osowska i Anna Walentnowicz, krzyknęły, że one pobiegną do bram i spróbują zatrzymać ludzi. Alina trafiła na bramę nr 3 i tam zaczęła przemawiać. Brama na jej polecenie została zamknięta. Wśród osób, które powstrzymała przed wyjściem, był jej ojciec. Ktoś zawołał do niego: – Twoja córka przemawia na beczce!" – wspominał Borusewicz.

I tak grupa kobiet podtrzymała strajk i zmieniła na zawsze bieg polskiej historii.

Wałęsa broni się przed zarzutami oponentów, podkreślając, że ogłosił tylko decyzję komitetu strajkowego. Tak czy inaczej, jeszcze tego samego dnia ogłosił strajk solidarnościowy i stanął na czele Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Jeśli młodzież zastanawia się, skąd wzięła się nazwa niezależnego związku zawodowego „Solidarność", to genezy trzeba szukać właśnie w tych wydarzeniach. Wszystkie zakłady razem, solidarnie strajkują, występują przeciwko komunistycznej władzy i w obronie swoich pracowników i mają wspólne postulaty. Konkretnie 21 postulatów.

Sukienki pani doktor

Jak powstawały? Dość wspomnieć młodą, 38-letnią Jadwigę Staniszkis z Warszawy, nauczycielkę w szkole pielęgniarskiej (mimo doktoratu z socjologii miała zakaz pracy na uczelni ze względu na udział w protestach roku 1968). Dowiaduje się o strajkach na Wybrzeżu, dostaje propozycję, by doradzać strajkującym. Wkłada najlepsze ciuchy, wsiada do samolotu do Gdańska i dociera do stoczni.

Lato, piękna blondynka, intelektualistka z Warszawy, pojawia się w stoczni ubrana elegancko, jak na specjalną okazję. Wokół zmęczeni, zakurzeni, w większości młodzi stoczniowcy i związkowcy – a pani doktor kreśli swoim hermetycznym językiem analizy socjologiczne i proponuje różne działania. Po czym śpi w eleganckim ubraniu na złączonych krzesłach, jak inni.

„Włożyłam wtedy najlepszy kostium i buty na obcasie, bo postanowiłam nie udawać innej, niż jestem. Stoczniowcom spodobało się, że jadąc do nich, ubrałam się jak na święto. Tak naprawdę wcale nie chciałam wtedy jechać na Wybrzeże. Pisałam książkę, w której udowadniałam, że komunizm jest niezniszczalny, bo nawet kryzysy wykorzystuje dla wzmocnienia władzy. Myliłam się! Bałam się też pretensjonalności. Tego, że wśród robotników będę jak kwiatek do kożucha. Taką panienką z dobrego domu, która udaje, że jest »swoja«, a w dodatku nie za bardzo może im doradzać, bo się po prostu nie zna na związkach. Miałam świadomość, że dzieli nas przepaść, bo choć moje życie było trudne, to nie tak beznadziejne jak życie robotników. Bałam się różnic językowych, tego, że nie uda nam się porozumieć – wspominała Staniszkis w 2008 roku w rozmowie z „Twoim Stylem". – Paradoksalnie stoczniowcy zaakceptowali mnie w tej mojej odrębności. Dziś spotykam czasem na targu staroci w Gdańsku jakiegoś biednego robotnika emeryta, który sprzedaje poniemieckie kieliszki do jajek i mówi: »Pani profesor, pamiętam panią«. Kto inny mówi, że przechowuje taśmę z nagraniem wykładu, z którym przyjechałam do Gdańska. Myślę, że stoczniowcy szanują mnie. Nie godziłam się, by w sierpniowych porozumieniach cichcem pojawił się zapis o kierowniczej roli partii. W proteście opuściłam wtedy grupę ekspertów".

Na podstawie obserwacji i doświadczeń naocznego świadka i uczestnika wydarzeń z sierpnia 1980 roku Staniszkis napisała książkę o wiele mówiącym tytule „Samoograniczająca się rewolucja". Po raz pierwszy została wydana we Francji w 1982 roku. Do dziś to jedna z najbardziej cenionych naukowych analiz pierwszej „Solidarności".

Riposty i długopis

Staniszkis oczywiście nie była jedynym przedstawicielem inteligencji, który przyjechał pomóc. Ale była jedną z pierwszych, którzy przybyli na miejsce. 24 sierpnia powstała formalnie Komisja Ekspertów przy MKS w Gdańsku. W jej skład obok Staniszkis weszli tacy ludzie, jak Tadeusz Mazowiecki, Bohdan Cywiński, Lech Kaczyński, Waldemar Kuczyński, Jacek Taylor, Bronisław Geremek....

Warto obejrzeć różne filmy z negocjacji prowadzonych przez strajkujących i delegację rządową z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim na czele. Gdy się wsłuchać w te dyskusje i słowne potyczki, to może to być pasjonujące. Dają pojęcie o realiach życia w PRL (widać, jak pod fasadą państwa socjalistycznego plenił się ordynarny wyzysk człowieka przez państwo), skłaniają też do myślenia, dlaczego dzisiejsi pracownicy (bo już nie robotnicy, tej klasy społecznej prawie nie ma) nie są tak odważni i wygadani, nie potrafią tak mówić o swoich interesach. I tak walczyć o swoją godność oraz myśleć jednocześnie o dobru wspólnym.

Wypowiedzi chyba najczęściej zabierającego głos Andrzeja Gwiazdy, zastępcy Lecha Wałęsy, na tematy pracownicze i ogólne były po prostu świetne. Również riposty Mieczysława Jagielskiego albo I sekretarza miejscowego Komitetu Wojewódzkiego PZPR Tadeusza Fiszbacha były niezłe retorycznie. Władza sprytnie nie wysłała na negocjacje z robotnikami betonu i troglodytów, lecz pragmatyków i ludzi na pewnym poziomie.

31 sierpnia na oczach całego świata podpisano niesłychane porozumienie między władzą o związkiem zawodowym. Sygnowali je Lech Wałęsa i Mieczysław Jagielski. Niesłychane, bo kto to widział, by w kraju komunistycznym władza podpisywała jakieś porozumienie z poddanymi. By pozwoliła na utworzenie niezależnego związku zawodowego, który, dodajmy, miał demokratyczną strukturę i sposób działania. To było jak bomba podłożona pod system.

Efektem na szczycie była zmiana ekipy Edwarda Gierka na Stanisława Kanię, a po kolejnych kilku miesiącach na generała Wojciecha Jaruzelskiego. Ale do związku zapisało się około 10 mln Polaków, 80 procent wszystkich zatrudnionych przez państwo. Powstała nawet „Solidarność" w milicji! Nawet jeżeli Sierpień '80 miał być kolejnym po Grudniu '70 czy roku 1956 kryzysem regulującym system, domniemana operacja jednak wymknęła się spod kontroli.

Do 13 grudnia trwał, jak to później nazwano, karnawał „Solidarności". Ludzie angażowali się nie tylko w ochronę praw pracowniczych, nie tylko w liczne strajki, nie tylko w politykę (tym zajmowali się głównie działacze szczebla regionalnego i centralnego). Na posiedzeniach związkowych wszystkich szczebli dyskutowano, kłócono się i demokratycznie przegłosowywano niemal wszystkie sprawy, nawet tak banalne jak estetyka najbliższego otoczenia albo ważniejsze, jak sposób organizacji pracy w zakładzie. Ze wspomnień wyłania się obraz twórczego chaosu i entuzjazmu, przypominający najlepsze karty i najgorsze cechy polskiej demokracji szlacheckiej (bo podziały wokół różnych spraw, nie tylko politycznych, były od samego początku). Tym razem jednak to nie szlachta, ale cały lud był suwerenem.

Zgodnie z Porozumieniami Sierpniowymi związek został, nie bez problemów, zalegalizowany w listopadzie 1980 roku. By zachować pozory, nie można było tak po prostu w niego uderzyć, była to legalna organizacja. Można było jedynie utrudniać powstawanie związków w zakładach pracy czy urzędach, nie wywiązywać się z porozumień, stosować antysolidarnościową propagandę, prowokować, obwiniać strajkujących o coraz gorszą sytuację gospodarczą.

Jeszcze w grudniu 1980, gdy w Gdyni i Gdańsku odsłonięto pomniki upamiętniające zabitych w Grudniu '70, można się było łudzić, że mimo wszystko Porozumienia Sierpniowe są realizowane. Jednak w styczniu 1981 roku wbrew uzgodnieniom z Sierpnia władze wprowadziły odgórnie ograniczoną liczbę wolnych sobót, uzasadniając to ciężką sytuacją gospodarczą. Komuniści blokowali też rejestrację „Solidarności" rolników oraz studentów (udało się to obejść, zakładając Niezależne Zrzeszenie Studentów). W tym to właśnie okresie premierem został Wojciech Jaruzelski, który zastąpił Józefa Pińkowskiego. Pełnię władzy Jaruzelski zyskał w październiku 1981 roku, gdy został I sekretarzem KC PZPR, zastępując Stanisława Kanię.

Początkowo Jaruzelski został przyjęty dość pozytywnie przez „Solidarność", wojsko cieszyło się bowiem większym zaufaniem niż partia. Żywy był w społeczeństwie mit polskiego munduru i polskiego żołnierza (coś na zasadzie niegdysiejszego powojennego niemieckiego mitu rycerskiego Wehrmachtu), któremu kresu nie położył nawet udział ludowego Wojska Polskiego w brutalnej pacyfikacji Poznania w czerwcu 1956 roku, Czechosłowacji w 1968 roku oraz Gdańska, Gdyni i Szczecina w 1970 roku.

Porządek panuje w Bydgoszczy

Jaruzelski zaapelował o dialog i zawieszenie na trzy miesiące akcji strajkowych. W tym klimacie rzekomo dobrej woli działacze „Solidarności" zostali zaproszeni na obrady Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy na 19 marca 1981 roku. Młodzieży przypomnijmy – w PRL nie było samorządu, jego namiastką były rady narodowe, na szczeblu od dzielnicowego i gminnego do wojewódzkiego. Teoretycznie ich członkowie reprezentowali lokalne społeczności, ale faktycznie rady narodowe były kontrolowane przez PZPR.

Tematem rozmów członków WRN i „Solidarności" regionu bydgoskiego miała być sytuacja miejscowych rolników, zakładów pracy oraz zaopatrzenie sklepów. „Wszystko zaczęło się niewinnie. Chcieliśmy wraz z radnymi wojewódzkimi, z których wielu było rolnikami, podjąć temat wyżywienia narodu. Przecież wtedy symbolem polityki państwa w tej dziedzinie były kartki" – wspominał po latach w rozmowie z portalem Dzieje.pl Jan Rulewski,wówczas przewodniczący Miejskiego Komitetu Zakładowego w Bydgoszczy.

Gdy miało dojść do wystąpień przedstawicieli „Solidarności", partyjni, używając kruczków formalnych, przerwali obrady. Związkowcy, a nawet część radnych, zaczęli protestować. Nie wyszli z sali. Postanowili wydać wspólny komunikat. Naradzali się i nagle do sali wpadł oddział milicji. Część była w mundurach, część po cywilnemu – tyle że ze znaczkami honorowych dawców krwi.

Pobili dotkliwie, do krwi, Jana Rulewskiego, Mariusza Łabentowicza i Michała Bartoszcze z rolniczej „Solidarności". Ranni trafili do szpitala, ich zdjęcia obiegły kraj i wywołały powszechne oburzenie. „Solidarność" postanowiła zerwać rozmowy z władzami i ogłosiła pogotowie strajkowe. Tymczasem reżimowe media i instytucje dolewały oliwy do ognia, twierdząc, że nie było żadnego pobicia, a milicja musiała interweniować tylko po to, by przywrócić porządek publiczny i uspokoić wichrzycieli. „Badały mnie trzy komisje specjalne. Stwierdziły, że obrażenia, które miałem na głowie, były wynikiem tego, że waliłem nią o podłogę" – wspominał Rulewski.

Sytuacja po Bydgoszczy była tak napięta, że z wystąpieniem o uspokojenie nastrojów i powrót do rozmów wystąpił prymas Stefan Wyszyński. Bezskutecznie. Władza i jej propaganda brnęły dalej. Na 27 marca „Solidarność" zapowiedziała strajk generalny. Ostatecznie, po gorączkowych rozmowach w gronie ekspertów związku, zdecydowano się na jego zawieszenie.

Społeczeństwo pokazało swoją moc. Rządzący powrócili do rozmów, a 30 marca na oczach całej Polski partia została upokorzona. Andrzej Gwiazda odczytał w telewizji wspólny komunikat ze zdaniem: „Rząd wyraża także ubolewanie z powodu pobicia trzech działaczy związkowych i zapowiada, że winni staną przed sądem". Do dziś w gronie historyków i dawnych działaczy „S" trwają dyskusje, czy nie trzeba było iść dalej: po zawieszeniu strajku entuzjazm został wyhamowany.

Do ukarania winnych nigdy nie doszło, nie udało się też wyjaśnić wszystkich okoliczności zdarzenia w Bydgoszczy. Nie wiadomo też dokładnie, o co właściwie chodziło władzy. Czy była to jakaś samowolka milicjantów, przypadek, test, a może pierwsza próba wprowadzenia stanu wojennego?

Helikoptery nad Warszawą

Ciekawe, że tak jak z objęciem funkcji premiera przez Jaruzelskiego zbiegła się „prowokacja bydgoska", tak z objęciem przez niego funkcji I sekretarza KC PZPR zbiegła się pacyfikacja Wyższej Szkoły Oficerskiej Straży Pożarnej na warszawskim Żoliborzu. To ponure wydarzenie zwiastowało ostateczną, siłową rozprawę z narodem.

17 listopada 1981 roku w szkole została założona uczelniana Komisja Zakładowa „Solidarności". Tak rozpoczął się strajk podchorążych straży pożarnej (zwróćmy uwagę na powtarzalność pewnych motywów w historii Polski – strajk podchorążych straży pożarnej jest jak bunt podchorążych rozpoczynający powstanie listopadowe). Protest skierowany był głównie przeciwko nowej ustawie o szkolnictwie wyższym wprowadzającej w szkolnictwie pożarniczym zasady jak z uczelni wojskowych. De facto miało to oznaczać militaryzację tej szkoły.

Historycy podkreślają, że był to jeden z najlepiej zorganizowanych strajków w historii „Solidarności". I nic dziwnego, przecież organizowany był przez podoficerów.

25 listopada 1981 roku do strajkujących przybył mało jeszcze znany ks. Jerzy Popiełuszko z pobliskiej parafii oraz Seweryn Jaworski, wiceszef mazowieckiej „Solidarności". Jaworskiego zomowcy otaczający budynek wpuścili na teren uczelni, ks. Popiełuszkę już nie. Podobno wszedł w końcu przez okno z pomocą młodych strażaków – i odprawił w WSOSP mszę świętą.

Władza niby prowadziła rozmowy, wysyłała swoich przedstawicieli, ale 30 listopada rząd oficjalnie rozwiązał uczelnię. 2 grudnia ZOMO ruszyło do szturmu. Ubezpieczane było przez 5 tysięcy milicjantów, a z powietrza wsparła zomowców jednostka antyterrorystyczna z Okęcia dowodzona przez późniejszego posła SLD i medialnego eksperta ds. bezpieczeństwa Jerzego Dziewulskiego.

Strajkujący nie stawiali oporu. Sami zebrali się w auli, czekając na zatrzymanie. Milicjanci wyżyli się na sprzętach, dewastowali nawet laboratoria. Po strajkujących podjechały autokary, które rozwiozły ich na dworce, gdzie zapakowano w pociągi do domu. Ostatecznie członkowie komitetu strajkowego zostali skreśleni z listy studentów, a reszta mogła wrócić pod warunkiem podpisania upokarzającej lojalki.

Dziesięć dni przed wprowadzeniem stanu wojennego udała się jednak z kolei jedna z najbardziej brawurowych akcji „Solidarności" – znane z filmu „80 milionów" wyprowadzenie z wrocławskiego oddziału NBP pieniędzy związku.

„Wyprowadzenie kasy poprzedziły plena Komitetu Centralnego, z których pochodziły komunikaty wzywające do rozprawy z »Solidarnością«. Służba Bezpieczeństwa namawiała, by towarzysze partyjni pobierali broń, ponieważ nie jest w stanie obronić każdego funkcjonariusza przed rewoltą. Postanowiliśmy ukryć sprzęt poligraficzny i wycofać pieniądze. Poleciłem Józkowi Piniorowi, który był skarbnikiem, żeby je wybrał. – Ile? – spytał tylko. 13 grudnia dowiedziałem się, ku swojemu zdziwieniu, że wyczyścił konto tak, że razem z bydgoskimi dysponowaliśmy 90 milionami" – wspominał w 2011 roku Władysław Frasyniuk, ówczesny szef dolnośląskiej „S".

Do banku poszli Józef Pinior, Piotr Bednarz, Stanisław Huskowski i Tomasz Surowiec. Wzięli tylko dwie walizki. Okazało się, że to za mało. Trzecią załatwił im ktoś w banku. „Pamiętam tylko, że w sprawę bardzo zaangażowała się szefowa działu jednostek uspołecznionych. Okazała się dobrym duchem całej operacji i zadbała, by wszystko przebiegło sprawnie" – wyjaśniał Frasyniuk.

Szef oddziału też był najwyraźniej cichym sympatykiem „Solidarności", bo przez kilka dni zwlekał z zameldowaniem SB, że tak duża operacja miała miejsce. Stracił za to potem zresztą pracę.

Pieniądze przewieziono maluchem do kurii. Arcybiskup metropolita wrocławski Henryk Gulbinowicz był o wszystkim poinformowany. W momencie przekazywania pieniędzy nie padło nawet jedno słowo, bo pałac był na podsłuchu.

Potem SB wielokrotnie naciskała i przesłuchiwała arcybiskupa, próbując się dowiedzieć, gdzie są pieniądze. Wszystko na nic. Frasyniuk twierdzi, że sam długo nie wiedział, gdzie trafiły środki. Po latach okazało się, że większość z nich była po prostu w pałacu arcybiskupa. 10 milionów udało się nawet zalegalizować, abp Gulbinowicz przedstawił bowiem esbekom zaświadczenie, że zostały przekazane przez NSZZ „Solidarność" na Kościół.

Pieniądze trafiały na działalność związkową różnymi kanałami, głównie poprzez kościoły. Pozwoliły przetrwać „Solidarności" czas stanu wojennego. Reżimowe media robiły z ukrywającego się Frasyniuka złodzieja, który ukradł 80 milionów i żył sobie za nie w ukryciu. Dla zrezygnowanych przeciwników władzy był jednak bohaterem. Człowiekiem, który sprzątnął esbekom sprzed nosa pieniądze, zniknął, a związek działał w najlepsze.

Ale to już kolejny rozdział tej historii – „Solidarność" po 13 grudnia. Też zasługuje na film, choć w tonie bardziej noir.

Kiedyś Maciej Rybiński, zastanawiając się, dlaczego historia „Solidarności" nie stała się dla świata tak porywająca jak upadek muru berlińskiego, napisał, że nie ma nic pasjonującego w obrazkach facetów siedzących za stołem i palących papierosy.

Rybiński był świetnym felietonistą, a dobrym prawem felietonu jest przesada. Ale dotknął tą wypowiedzią rzeczywistego problemu: wizerunku polskiej rewolucji. „Solidarność" była jednak ruchem pokojowym, powstrzymywała się od używania przemocy, działała jawnie: nie mogła pójść na całość, podobnie zresztą jak władza. A nawet gdy ta już poszła – po kilku latach komunizm i tak zakończył się spotkaniem i porozumieniem elit, znowu w gronie facetów palących papierosy lub pijących, jak w Magdalence, wódkę.

Tyle że tak naprawdę do dziś nie zrozumieliśmy, czym właściwie był zryw lat 1980–1981. Ani jak świetny film dałoby się na tej podstawie nakręcić.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami