Na szczęście od razu dodam, że pomysł zakłada, iż w tej nowej grupie nie znajdą się ani Francja, ani Włochy (o Polsce nie mówiąc), co powoduje, że całą koncepcję można od razu wrzucić do kosza. Bez zgody Paryża mini-Schengen nie będzie.
Dużo słyszeliśmy w ostatnich tygodniach nagan ze strony polityków starej Europy za rzekomy brak solidarności Polski z resztą Unii Europejskiej. Byliśmy besztani i uczeni, jak wygląda nowoczesna europejskość. Teraz się okazuje, że owa solidarność polega na tym, by odgradzać się od tych, którzy się z nami nie zgadzają.
W publikowanym dziś na łamach „Rzeczpospolitej" wywiadzie minister finansów Holandii Jeoren Dijsselbloem otwarcie tłumaczy, że mini-Schengen służyłoby interesom krajów, które w jego skład wejdą.
Polityk, który za miesiąc będzie przewodniczyć wszystkim ministrom finansów UE (Holandia przejmuje w styczniu przewodnictwo Unii), wyrzuca poza mini-Schengen kraje z różnych powodów – Włochy, bo nie potrafią chronić swej granicy, choć przyjmują uchodźców, Polskę, bo nie przyjmuje uchodźców, choć potrafi chronić swe granice, oraz np. Portugalię, bo... nie wiem dlaczego... może jest po prostu za daleko od Holandii. Mini-Schengen jest prawdziwie diabelskim pomysłem, zakłada bowiem, że Polska, Włochy, Francja i inne kraje UE staną się pierwszą linią obrony członków tej grupy. Własne granice będą drugą, a więc z założenia już mniej atakowaną linią chroniącą mini-Schengen przed nielegalnymi imigrantami. Z punktu widzenia ministra Dijsselbloema Polska staje się takim zaminowanym pasem ziemi niczyjej na 30 metrów przed murem berlińskim.
Zamiast budować te zimnowojenne konstrukcje, UE powinna pomyśleć o realnej obronie swych zewnętrznych granic. Piszę ten komentarz, patrząc przez okno na hipernowoczesną siedzibę Frontexu, służby granicznej Unii. Służby, która zajmuje się nie ochroną granic, lecz jedynie zbieraniem informacji. Służby, której nie ma, choć ma piękną siedzibę.