PiS w swoim programie wyborczym, który dzisiaj analizujemy na łamach „Rzeczpospolitej", deklaruje, że jeżeli przejmie rządy, to powróci do stanu sprzed 2010 r., kiedy minister sprawiedliwości był jednocześnie prokuratorem generalnym. A właśnie trwa konkurs na następcę Andrzeja Seremeta. Jego kadencja upływa 31 marca. Czy ktoś zajmie jego miejsce? Staje to pod coraz większym znakiem zapytania.

Moment na zawrócenie reformy wydaje się odpowiedni. Dziś nie trzeba bowiem wielkich politycznych targów, sporów prawnych i uzasadnień. Wystarczyłoby uchwalić odpowiednie przepisy, wskazując, że eksperyment się nie udał i nie powinien być kontynuowany. Tylko czy tak rzeczywiście jest?

I tak, i nie – można odpowiedzieć. Reforma ukróciła wprawdzie praktyki instrumentalnego wykorzystywania prokuratury w celach politycznych, jednak pełnej niezależności nigdy jej nie zapewniła. Władza pozostawiła sobie haczyki, dzięki którym mogła wpływać na prokuraturę, nie tylko wtedy, kiedy jej działania odbiegały od polityki karnej wytyczanej przez rząd, ale również wtedy, gdy wymagał tego doraźny interes polityczny. Ograniczony wpływ na własny budżet, brak możliwości legislacyjnych, a przede wszystkim ocena rocznego sprawozdania prokuratora generalnego, która dawała podstawy do jego odwołania – było czym przywoływać prokuraturę do porządku. I politycy korzystali z tego przy okazji afery Amber Gold czy afery taśmowej.

Do takich sytuacji nie dochodziłoby zapewne, gdyby prokuraturę udało się wpisać do konstytucji. Tyle że mimo poważnych dyskusji, a nawet projektów zabrakło politycznej woli, aby dokończyć zatrzymaną w pół kroku reformę.

Teraz jej zawrócenie może być banalnie proste. Argumenty, że prokuratura działała źle, zawsze łatwo sformułować. Podobnie jak podawać przykłady krajów europejskich, na których tle polski model prokuratury oderwanej od rządu jest ewenementem bliższym Białorusi niż Francji czy Austrii. Bo prawdą jest też i to, że w większości krajów europejskich prokuratura podporządkowana jest władzy wykonawczej.