Skoro minister dysponuje takim narzędziem przymusu bezpośredniego jak aparat skarbowy, nikt z nim zadzierać nie chciał. Bo po co kłopoty? Każdy ma ich tyle, że o kolejne się nie naprasza. A już z pewnością nie o te ze stolicy. Tym bardziej że – mogą być na „stołeczną miarę". To zdecydowanie za dużo jak na prowincjonalne standardy. Dlatego gminy grzecznie VAT płaciły. Nie wszystkie jednak.

Znalazły się i takie, które mają więcej niż dwa płoty i pięć krowich ogonów i dość odwagi, by z ministerialnym widzimisię walczyć. Wśród nich są Poznań i Wrocław. Zdecydowały się niekorzystne interpretacje zaskarżyć do sądu. Ten zaś sprawę skierował do unijnego Trybunału Sprawiedliwości. I wyszło na to, że gminne widzinamsię jest lepsze niż widzimisię ministra!

No i dobrze. Skończy się wreszcie bałagan, który był istotą dotychczasowego stanu. Jedni odliczali (ci, co wygrali w sądzie), inni się bali. Teraz również te gminy, które VAT nie odliczały, będą mogły to zrobić. I to wstecz. A w grę wchodzą duże pieniądze. Niestety, jest też druga strona medalu: gminy, które nie mogły odliczyć VAT, dostawały często jego refundację ze środków unijnych. Skoro teraz okazało się, że miały jednak prawo do odliczenia, będą musiały część dotacji zwrócić.

Zastanawia mnie jedno: czemu minister – wiedząc, że może w unijnym Trybunale przegrać – czekał aż tak długo. Przypuszczam, że teraz będzie potrzebował czasu, by przeanalizować, przemyśleć, przygotować i wdrożyć. Bo przecież jest zaskoczony. Sądzę, że głównie tym, iż nie wystarczy widzimisię, by mieć rację. Obawiam się jednak, że zdziwił się nie po raz ostatni.