Gdy staraliśmy się dowiedzieć, na co pieniądze wydawała Kancelaria Prezydenta za czasów Bronisława Komorowskiego, dostaliśmy tylko wykaz umów. Nie dowiedzieliśmy się więc choćby tego, kto zarobił 28,5 tys. na „projektach graficznych serii upominków prezydenckich z motywem wiewiórki". Powód – „ochrona danych osobowych".

Z tej samej przyczyny PKW utajnia część informacji o sponsorach partii politycznych. Podobnie jest z przetargami. Nie sposób się dowiedzieć szczegółów ofert w kluczowych postępowaniach za publiczne pieniądze. Tu „ochrona danych osobowych" zwie się „tajemnicą przedsiębiorstwa".

Teraz ujawniamy, że Kancelaria Prezesa Rady Ministrów znalazła nieformalny sposób, byśmy jako obywatele nie poznali wyników jej kontroli w ministerstwach oraz instytucjach podległych rządowi – czyli w zasadniczej części administracji. Pretekst? Oczywiście „ochrona danych osobowych". Chodzić by miało mianowicie o ochronę osób, które zostały w raportach pokontrolnych opisane jako winne nieprawidłowości. W ten sposób KPRM staje po stronie urzędników, których sama uznała za odpowiedzialnych – nie zaś obywateli.

Nie bardzo w „Rzeczpospolitej" wierzymy, że KPRM tak się troszczy o „ochronę danych osobowych". Tym bardziej że przepisy w tej mierze nie są tak jasne, jak tego urzędnicy pani premier Ewy Kopacz chcieliby dowieść. Kilka lat temu prokuratura ujawniła prywatne informacje dotyczące Marty Kaczyńskiej z jej postępowania rozwodowego – a wszak to instytucja odpowiedzialna za przestrzeganie prawa.

Widać, że niezdefiniowane relacje między ustawą o dostępie do informacji publicznej a ustawą o ochronie danych osobowych są na rękę najważniejszym instytucjom państwa. Bez jawności kontrole KPRM padną ofiarą polityków, którym nie zależy na rozgłosie, gdy ich protegowani naruszają prawo lub szastają publicznym groszem. Bez jawności będzie mniej kłopotów politycznych, ale nie będzie też poprawy działania instytucji.