"Rzeczpospolita": Zagra pan 4 grudnia w Operze Narodowej w Warszawie. Jakie uczucia wzbudza nasza stolica?
Brandford Marsalis: Uwielbiam tu wracać. Z Warszawą są związane moje wczesne doświadczenia w roli muzyka jazzowego. Tuż obok, w Sali Kongresowej, występowałem w 1983 roku. Mój brat Wynton i ja mieliśmy wtedy zespół, byliśmy mało znani. Zagraliśmy świetny koncert, ale bardziej w pamięć zapadło mi się to, co nastąpiło później. Po drugiej stronie ulicy był klub jazzowy.
To był klub Akwarium. Rozmawiamy w hotelu, który stanął na jego miejscu.
Tak mi się wydawało, kiedy wchodziłem do hotelu. W tym klubie, w nocy, rozmawialiśmy przez pięć godzin z polskimi jazzmanami. To było niesamowite doświadczenie. Gdy rozmawiasz z muzykami w Nowym Jorku czy Londynie, słyszysz: "Hej, man, jakiego rodzaju ustnika używasz?" A wtedy w Warszawie rozmawialiśmy o uczuciach, jakie wzbudził nasz występ. Na tym polega istota muzyki, a nie na technice wydobywania dźwięków. Rozmawialiśmy o tym, jak się żyje w Polsce, jak w Nowym Jorku, pytali mnie czy znam Dizzy'ego Gillespiego, co lubi robić.
Z czego wynikają te różnice w podejściu do muzyki?
Z historii. W Ameryce sprawa wydaje mi się prosta. Tereny USA w znacznej części zostały skolonizowane przez Brytyjczyków. A jeśli znasz klasyczną muzykę europejską, rzadko pojawiają się tam angielskie nazwiska. Większość ich kompozytorów tworzyła muzykę popularną. Natomiast Nowy Orlean został skolonizowany przez Francuzów. Była tam Opera Francuska, do której niewolnicy mogli chodzić w niedziele i święta. Na historycznym placu Congo Square niewolnicy zbierali się w niedziele i grali na swoich tradycyjnych instrumentach przywiezionych z Afryki. Pod panowaniem Brytyjczyków było to niemożliwe, niewolnikom zabrano wszystkie instrumenty. Dlatego w Luizjanie muzyka stała się popularna wśród czarnej społeczności. Na przełomie XIX i XX wieku do Nowego Orleanu przypłynęło wielu Włochów, szczególnie z Sycylii, którzy przywieźli swoją muzykę i instrumenty. Tradycja muzykowania rozpowszechniła się w domach, w barach i restauracjach. Nie trzeba było chodzić do szkół muzycznych, żeby nauczyć się grać, ta umiejętność była przekazywana w rodzinach, po sąsiedzku. Zresztą takich szkół jeszcze wtedy nie było. Najlepsi instrumentaliści stawali się nauczycielami. I z muzyki rodziły się więzy społeczne. Podobnie poczuliśmy się w Polsce w 1983 r. Na ulicach było widać jeszcze wojsko, wiem, że to było zaraz po stanie wojennym, nikt nie miał samochodu, ale miał serce do muzyki. Rozmawialiśmy, jedli i oczywiście pili alkohol. Ktoś mnie zapytał, czy mogę mu wysłać kasety z jazzem. Oczywiście – odpowiedziałem. Po powrocie kupiliśmy z bratem pudło kaset i wysłaliśmy do Polski. Nie wiem, czy dotarły, mam nadzieję, że tak. Tamte chwile zapadły mi głębiej w pamięć niż to, że umieszczono nas w luksusowym hotelu Intercontinental.
Jak Warszawa zmieniła się w pana oczach?
Jest światową stolicą. Kiedyś mówiło się tak o Londynie i Paryżu. Teraz wymienia się jednym tchem: Londyn, Paryż, Berlin, Rzym, Warszawę. Szkoda tylko, że jest trudniejszy dostęp do ludzi i nie rozmawiamy już tak, jak kiedyś. Z hotelu jedziemy do sali koncertowej, wracamy przespać się i następnego dnia wyjeżdżamy. Grałem teraz w Katowicach i Krakowie, było wielu muzyków, powiedzieliśmy sobie - Cześć, ale nie mieliśmy czasu na rozmowy. Czasy się zmieniły, duch tych czasów jest inny.