Wbrew wszelkim przeciwnościom ponad rok po katastrofie zebrali razem i ułożyli rozrzucone na 50 kilometrach kwadratowych stepu wszystkie puzzle z układanki – a właściwie resztki maszyny. Choć nie chcieli powiedzieć ostatniego słowa, z ich raportu jasno wynika, że za zestrzelenie pasażerskiego samolotu malezyjskich linii lotniczych i śmierć 298 osób odpowiadają rosyjscy separatyści z Donbasu. No i ci, którzy dali im broń umożliwiającą trafianie celów lecących na wysokości dziesięciu kilometrów nad ziemią. Broni, której nie kupi się w sklepie z militariami.

Upór i spokojna pewność siebie prezentowana przez Holendrów od lipca 2014 roku budziła coraz większą niepewność, potem niepokój, a w końcu chyba i strach Kremla. Początkowo rosyjskim wojskowym wydawało się, że sprawę uda się łatwo ukryć w bezgranicznych stepach. Stąd i dość pogardliwe traktowanie opinii publicznej.

Tworząc pierwsze wersje przyczyn katastrofy, nikt na Kremlu się nie wysilał, by nadać im choć odrobinę cech prawdopodobieństwa. Separatyści twierdzili na przykład, że samolotem leciały ciała zabitych wcześniej ludzi, a cała sprawa miała być amerykańskim spiskiem. Z kolei rosyjskie Ministerstwo Obrony podawało nawet nazwisko ukraińskiego pilota, który miał zestrzelić boeinga, mimo że radary nie wykryły w jego pobliżu żadnego wojskowego samolotu, a najbliższy pasażerski był odległy o 30 kilometrów.

Ale przedstawiciele niewielkiego kraju (by nie rzec kraiku) nie dawali się przepędzić ani zastraszyć, pracowali spokojnie i metodycznie, w dodatku cały czas zapraszając głównych podejrzanych do współpracy. Skończyło się tym, że coraz bardziej zakłopotani rosyjscy urzędnicy zaczęli odmawiać im dostępu do swoich danych, a Kremlowi – w atmosferze skandalu – ledwo udało się utrącić pomysł utworzenia międzynarodowego trybunału do spraw zbadania katastrofy i ukarania winnych (trybunału afiliowanego przy ONZ).

A Teraz Holendrzy pokazali efekt swojej pracy: raport, którego nie ma jak podważyć, co wywołuje u Rosjan wielką konsternację.