Andrzej Stankiewicz: Partie wzięły ponad miliard z budżetu

Nadzór państwa nad partyjnymi finansami to fikcja. Powinna je kontrolować NIK

Aktualizacja: 26.08.2015 15:41 Publikacja: 25.08.2015 21:00

Choć państwo przykręciło kurek z pieniędzmi dla partii, te największe wciąż stać m.in. na organizacj

Choć państwo przykręciło kurek z pieniędzmi dla partii, te największe wciąż stać m.in. na organizację spektakularnych konwencji wyborczych (na zdjęciu konwencja kandydata PiS na prezydenta Andrzeja Dudy 24 maja w Warszawie)

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

W nocy z 10 na 11 maja, po szoku wywołanym przegraną w pierwszej turze wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski zasiadł ze swymi doradcami, by zastanowić się, jak odzyskać głosy Polaków, wykorzystując referendum. Żeby zagrać pod publiczkę, wpisał doń m.in. pytanie o finansowanie partii politycznych z budżetu.

To wyjątkowy populizm, bo wynik takiego referendum jest z góry przesądzony. Do większości Polaków obowiązujący system finansowania partii – pieniądze od państwa w zamian za kontrolę partyjnych finansów – nie trafia. Sondaże pokazują, że większość społeczeństwa uważa polityków za nieudaczników i z entuzjazmem przyjmuje wszelkie pomysły zabierania im pieniędzy.

Tusk zmienia zdanie

Liderzy Platformy Obywatelskiej zawsze zręcznie tym grali. Przodował w tym Donald Tusk, który przez lata w sytuacjach politycznych kryzysów wyciągał z szuflady projekt likwidacji finansowania partii z budżetu. Tusk nie przeforsował jednak nigdy całkowitego zakręcenia państwowego kurka. Pięć lat temu doprowadził jedynie do przycięcia finansowania o połowę.

Dziś, przed referendum, politycy PO odgrywają rolę Tuska, przekonując, że zawsze chcieli partiom odebrać miliony. – Nigdy nie otrzymaliśmy wsparcia opozycji w tej sprawie – narzeka premier Ewa Kopacz, bo wie, że PiS jest przeciwny zmianom.

Jednak jakie liderzy Platformy mają rzeczywiście poglądy na finansowanie partii – do końca nie wiadomo. Czują tylko, że można na tym ugrać parę przedwyborczych punktów. Wedle badania SMG/KRC dla „Faktów" TVN aż 75 proc. Polaków chce zmian w systemie płacenia partiom przez państwo. Tylko co piąty badany (19 proc.) chce utrzymania obecnego finansowania.

Jednak na początku lat 90., gdy Tusk był liderem Kongresu Liberalno-Demokratycznego – partii, której PO jest kontynuacją – mówił tak: „Jestem zwolennikiem finansowania partii z budżetu, bo w ten sposób podatnicy za swoje pieniądze zyskują mniej podatny na korupcję system polityczny".

Wówczas królował dziki kapitalizm, także jeśli chodzi o finansowanie polityki. Partie mogły m.in. korzystać ze źródeł anonimowych i niejawnych, organizować zbiórki publiczne, sprzedawać tzw. cegiełki. Wedle raportu Instytutu Spraw Publicznych z 1999 r. „ponad 50 proc. środków pozyskanych ze zbiórek są to tzw. cegiełki instytucjonalne – duże pakiety cegiełek kupowane przez osoby prawne bądź fizyczne chcące najczęściej zachować anonimowość". Do dziś w Platformie półżartem mówi się, że większość posłów z Klubu KLD skończyła z prokuratorskimi zarzutami za przekręty finansowe.

Podobne problemy miało Porozumienie Centrum, z którego po latach wykiełkował PiS.

Partie finansowane bez limitów przez biznes wprowadzały do Sejmu ludzi wskazywanych przez oligarchów. Ostatnim tego przykładem był Sejm za rządów prawicowo-centrowej koalicji AWS–Unia Wolności w latach 1997–2001.

Żadnych biznesów

Sytuacja uległa zmianie po wyborach 2001 r., gdy w życie weszły tak dziś krytykowane przepisy dotyczące finansowania partii politycznych z budżetu – to o nie właśnie będziemy pytani 6 września w referendum. Partie zaczęły dostawać tzw. subwencje, czyli kwoty zależne od ich wyniku wyborczego. Prawo do subwencji ma każde ugrupowanie, które otrzyma co najmniej 3 proc. poparcia w całym kraju, oraz koalicja, jeśli uzyska 6 proc. głosów. Oczywiście im lepszy wynik wyborczy, tym większe pieniądze.

Oprócz corocznych subwencji partie mają jeszcze prawo do tzw. dotacji podmiotowej, czyli zwrotu wydatków poniesionych na kampanię wyborczą.

Na tak skonstruowanym systemie finansowym najbardziej skorzystały PiS oraz Platforma. Gdy „Rzeczpospolita" podsumowała wszystkie kwoty, jakie popłynęły do partii z budżetu, wyszło nam, że w latach 2002–2015 był to ponad miliard złotych.

Rekordowo obłowił się PiS – zainkasował 375 mln. Platforma u swych początków działała jako ruch obywatelski i nie chciała publicznych pieniędzy. Zmieniła zdanie w 2005 r., startując w wyborach jako partia. Od tego czasu, przez dekadę, dostała z budżetu 348 mln zł. SLD zarobiło 213 mln zł, co zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę, że w partyjnej kasie dziś hula wiatr.

PSL co prawda dostało 115 mln, ale ludowcy nie są szczególnymi beneficjentami tego systemu. Czemu? Bo przepisy, przyznając pieniądze, zakazują jednocześnie prowadzenia działalności gospodarczej, podczas gdy ludowcy zarabiali kokosy na wynajmowaniu partyjnych nieruchomości.

To właśnie jeden z fundamentalnych elementów systemu finansowania partii z budżetu. Państwo daje największym pieniądze, ale wprowadza jednocześnie ograniczenia. Nie mogą one robić interesów, nawet tak niewinnych jak wynajem. Nie mogą przyjmować pieniędzy od biznesu, nawet jeśli są to firmy małe, jednoosobowe. Obowiązuje też zakaz finansowania polskich partii przez cudzoziemców oraz podmioty zagraniczne. Wszystko po to, aby była większa szansa, że prowadząc działalność, partie reprezentują swych wyborców, a nie interesy oligarchów, co było tak dojmującym problemem w latach 90.

Całkowicie polityki to nie oczyściło, bo każda kolejna ekipa miała problem z aferzystami. Tyle że partie jako organizacje stały się zdecydowanie bardziej niezależne i odporne na biznesowe naciski.

Pudło z fakturami

Miliard złotych to dużo pieniędzy. Nie w kwotach jednak problem, tylko w nadzorze państwa nad partyjnymi finansami. Z jednej strony daliśmy partiom budżetowe pieniądze, z drugiej – nie pilnujemy owego publicznego grosza, co zresztą jest typową przywarą polskiego państwa.

Według przepisów kontrolę partyjnych finansów powinna prowadzić Państwowa Komisja Wyborcza (PKW). W praktyce jest to fikcja. Urzędnicy z PKW ograniczają swą rolę do odbierania stert faktur od partyjnych skarbników. Nie mają ani umiejętności audytorskich, ani możliwości organizacyjnych, ani czasu, by te tysiące stron dokumentów weryfikować. Ograniczają się więc do przesyłania sprawozdań finansowych partii do losowo wybranych biur rachunkowości i zadowalają się ich lakonicznymi opiniami, że w słupkach wpływów i wydatków wszystko się zgadza.

Żeby była jasność – owe losowane przez PKW biura to wcale nie doświadczone korporacje finansowe, tylko często małe firmy księgowe, które mają niewielkie pojęcie o finansowaniu partii.

W ten sposób wszyscy firmują fikcję. W praktyce partie mogą wrzucić w koszty swej działalności wszystko, co chcą. Stąd głośne, ale ujawnione przez media, a nie PKW, historie o zakupach z partyjnej kiesy PO drogich alkoholi, cygar, ekskluzywnej garderoby dla Tuska czy o wizytach w drogich lokalach oferujących nawet striptiz.

Choć partie, biorąc budżetowe pieniądze, są de facto instytucjami publicznymi, nie muszą robić przetargów nawet na najbardziej kosztowne zlecenia. Dlatego PiS mógł wynająć z wolnej ręki ochronę dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego, która kosztuje ponad milion złotych rocznie. Standardem są wystawne partyjne konwencje, szkolenia i usługi marketingowe, na które lekką ręką idą grube miliony. Rzeczywistego wykonania przedstawionych faktur i ich wyceny nie weryfikuje nikt.

W ten sposób kasa – często znacznie powyżej rynkowych stawek – wędruje do wianuszka zaprzyjaźnionych lub powiązanych towarzysko firm. Każdy urzędnik w instytucji publicznej, działając w ten sposób, ryzykowałby co najmniej zarzut niegospodarności. Partyjni skarbnicy mogą spać spokojnie. Jeśli tylko słupki w sprawozdaniach się zgadzają, to PKW nie kiwnie palcem.

Sposobem na ucięcie tych patologii nie jest jednak zakręcenie partiom państwowego kurka z subwencjami. Mimo milionów otrzymywanych co roku z budżetu państwa większość partii nie zbudowała sobie bezpiecznego zaplecza finansowego. Ponieważ dobrowolne składki i darowizny osób fizycznych to niewielki procent partyjnych finansów, politycy bez wątpienia zaczęliby szukać pieniędzy gdzie indziej. A to z kolei groziłoby powrotem do patologicznego systemu z lat 90.

Think tanki zamiast marketingu

Oczywiście można ponownie nieco przyciąć partiom coroczne miliony. Ale ważniejsze jest poddanie tych przepełnionych fakturami tekturowych pudełek realnemu sprawdzeniu.

Najlepszą do tego instytucją byłaby Najwyższa Izba Kontroli. Właśnie NIK – a nie PKW – mogłaby doprowadzić do oczyszczenia partyjnych finansów. Izba ma takie możliwości merytoryczne (odpowiada za najbardziej skomplikowaną kontrolę finansową – tę dotyczącą wykonania budżetu państwa) oraz kadrowe (chronieni prawem kontrolerzy NIK są wyspecjalizowani w swych dziedzinach).

Dobrze byłoby, aby takiej zmianie towarzyszyło również ograniczenie wydatków na czysto marketingową promocję – reklamy telewizyjne i radiowe, a także billboardy, zwłaszcza że to najczęstsza metoda na wyprowadzanie partyjnych pieniędzy. Należy także wymóc na politykach, aby więcej pieniędzy przeznaczali na tzw. fundusz ekspercki, z którego finansowane są prace programowe partii. Jednak z finansowania partii przez obywateli za pośrednictwem budżetu lepiej nie rezygnować. Jeżeli my nie zapłacimy partiom, to zapłaci im ktoś inny.

W nocy z 10 na 11 maja, po szoku wywołanym przegraną w pierwszej turze wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski zasiadł ze swymi doradcami, by zastanowić się, jak odzyskać głosy Polaków, wykorzystując referendum. Żeby zagrać pod publiczkę, wpisał doń m.in. pytanie o finansowanie partii politycznych z budżetu.

To wyjątkowy populizm, bo wynik takiego referendum jest z góry przesądzony. Do większości Polaków obowiązujący system finansowania partii – pieniądze od państwa w zamian za kontrolę partyjnych finansów – nie trafia. Sondaże pokazują, że większość społeczeństwa uważa polityków za nieudaczników i z entuzjazmem przyjmuje wszelkie pomysły zabierania im pieniędzy.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Kraj
Zagramy z Walią w koszulkach z nieprawidłowym godłem. Orła wzięto z Wikipedii
Kraj
Szef BBN: Rosyjska rakieta nie powinna być natychmiast strącona
Kraj
Afera zbożowa wciąż nierozliczona. Coraz więcej firm podejrzanych o handel "zbożem technicznym" z Ukrainy
Kraj
Kraków. Zniknęło niebezpieczne urządzenie. Agencja Atomistyki ostrzega
Kraj
Konferencja Tadeusz Czacki Model United Nations