Grecki kryzys pokazał, jak bardzo europejskie elity nie liczą się z głosem europejskich narodów. To ważny moment, by uchwycić nadciągający koniec demokracji w jej dotychczasowym kształcie. Ważny, choć – niestety – nie unikalny. Z podobnymi przejawami ignorowania woli wyborców mieliśmy bowiem w ostatnim czasie do czynienia po wielekroć.
Kryzys grecki ma nie tylko wymiar ekonomiczny. Ma także, a nawet przede wszystkim, wymiar polityczny. Na naszych oczach podeptane bowiem zostały wszelkie demokratyczne mechanizmy, a wola greckiego demos została brutalnie i publicznie zgwałcona. Uświadommy sobie bowiem, co się właściwie stało w ostatnich dniach – demokratycznie wybrany rząd Grecji zarządza ogólnonarodowe referendum, w którym pyta naród, co ma robić. Demos odpowiada jednoznacznie i jasno – ma zerwać negocjacje z Brukselą i odrzucić proponowany przez nią plan naprawy finansów państwa. Co jednak kilkadziesiąt godzin później robi grecki premier? Zgłasza w Brukseli chęć kontynuowania rozmów, a dokładnie tydzień po jasnej decyzji swych obywateli ogłasza podpisanie porozumienia z unijnymi mandarynami.
Kryzys demokracji
Sprawa jest boleśnie oczywista – wola narodu greckiego, wyrażona w formie najbardziej oczywistej i jasnej, czyli w referendum, została zlekceważona zarówno przez władze UE, jak i własny rząd. Nikt się na nią nie ogląda, nikt się z nią nie liczy, nikt jej nie respektuje. Traktowana jest jedynie przez obie umawiające się w Brukseli strony co najwyżej jako jeden z elementów gry negocjacyjnej. Elity krajowe oraz elity europejskie całkowicie „zbajpasowały" głos narodu i uznały go jedynie za teatralny gest i mało znaczący fenomen, z którym jakoś muszą sobie poradzić. Ale na pewno nie muszą się z nim liczyć. To właśnie zobaczyliśmy w ostatnich dniach i to właśnie jest najbardziej uderzające w całym greckim dramacie – nie kryzys gospodarki, ale kryzys demokracji.
Nie pierwszy raz zresztą w ostatnim czasie zdarza się elitom europejskim, w ścisłej kooperacji z elitami lokalnymi, dokonywać jawnego gwałtu na demokratycznie wyrażonej woli europejskich narodów. Działo się to już wiele razy i na wiele sposobów, ale najbardziej widoczne było w przypadku lekceważenia głosu obywateli unijnych państwa wyrażanych w najbardziej prostej i bezpośredniej formie, czyli w referendum.
Ignorancja władzy
W ostatniej dekadzie mieliśmy kilka bulwersujących przypadków całkowitego zignorowania woli europejskich narodów. Spektakularnym tego przykładem było to, jak potraktowano sprzeciw wobec traktatu konstytucyjnego wyrażony przez narody Francji i Holandii w 2005 roku. Oba odrzuciły w referendum jego ratyfikację. Co więc zrobiono? Pod nieco zmienioną formą i pod inną nazwą przyjęto dwa lata później ów dokument, ale już nie w drodze demokracji bezpośredniej, lecz przez parlamenty obu krajów. Zupełnie nie licząc się z wolą francuskich i holenderskich wyborców, unijne i lokalne elity przyjęły rozwiązania prawne, znacząco ingerujące w wewnętrzne sprawy obu krajów, ponad głowami społeczeństw, które kilkanaście miesięcy wcześniej powiedziały stanowcze „nie" dalszej integracji (szczególnie jednoznaczne były wyniki holenderskiego referendum, w którym przeciwko przyjęciu traktatu opowiedziało się prawie 62 proc. społeczeństwa).
Jeszcze brutalniej potraktowano naród, który nie był współzałożycielem Wspólnoty w latach 50., tylko dołączył do niej dwie dekady później. Mało kto protestował wobec tego, co uczyniono z decyzją Irlandczyków, którzy odrzucili w 2008 roku traktat lizboński. Mało kto protestował, gdy rok później zmuszono ich do ponownego głosowania nad tym samym aktem prawnym. Mało kto też protestował, gdy zastraszano i przekupywano ich w ciągu tego roku, gdy indoktrynowano ich za unijne pieniądze, gdy grożono unijnymi sankcjami za ponowny sprzeciw. Gdy w końcu biedni Irlandczycy pokornie poczłapali do lokali wyborczych i zagłosowali zgodnie z życzeniami europejskich i krajowych elit, wszyscy odetchnęli z ulgą, że wreszcie udało się rozwiązać ten ambarasujący problem.