„Jeżeli ten problem ma być kiedyś rozwiązany – a mam nadzieję, że będzie – to trzeba do niego podejść podobnie jak do rozmów o przyszłości Jugosławii w Dayton czy wieloletnich rozmów palestyńsko-izraelskich zakończonych pokojem w Camp David. Sprawa jest na tyle poważna, a konflikt między Rosją a Ukrainą tak głęboki, że wymaga podniesienia na najwyższy poziom dyskusji, negocjacji i rozwiązań. Bez zaangażowania Amerykanów, bez zaangażowania Unii Europejskiej jako całości, czyli bez powrotu do formatu genewskiego, szansa na kompleksowe rozwiązanie jest niewielka" – mówił Grzegorz Schetyna 15 marca w obszernym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" .

W środę szef MSZ zmienił jednak zdanie. Zarzucił Andrzejowi Dudzie, który wysunął podobny postulat, że popełnia błąd i osłabia polskie stanowisko negocjacyjne, nie konsultując swoich propozycji z rządem. Schetynę poparli inni prominentni członkowie ekipy Ewy Kopacz.

Zmiana stanowiska polskiej dyplomacji to rzecz jasna przede wszystkim efekt zbliżających się wyborów. Wtedy łatwo zapomina się o wcześniejszych wypowiedziach, w cenie są za to argumenty, które mogą zapobiec dojściu do władzy opozycji.

Ale w tej sprawie to prezydent Duda sam wystawił się na strzał. Publicznie wysunął żądanie poszerzenia grona państw negocjujących pokój w Donbasie, zanim rozpoznał w Kijowie, Berlinie i Paryżu, czy są szanse na jego realizację. Jak przyznaje w dzisiejszej rozmowie z „Rzeczpospolitą" ambasador Stephen D. Mull, nawet potężna Ameryka nie jest zainteresowana udziałem w negocjacjach z Putinem, bo ich efektywność jest co najmniej wątpliwa.

Rządy Donalda Tuska i Ewy Kopacz przez kilka lat uczyły się realizmu w polityce wschodniej na koszt Ukraińców. Prezydent Duda musi ten kurs przejść znacznie szybciej. Kalendarz wyborczy przyspieszył, a jego polityczni oponenci już teraz dobrze wiedzą, jak wykorzystywać każde jego potknięcie na dyplomatycznych salonach świata i Europy.