Chodzi o to, by główny cel redukcji emisji CO2 mógł być realizowany także przez podnoszenie sprawności energetyki węglowej, a nie wyłącznie przez rozwój odnawialnych źródeł energii (OZE).
Polskie władze dalekie są od wskazywania krajowego udziału OZE w 2030 r. Ten wynikający z projektu polityki energetycznej w 2050 r. ma nadal być na poziomie z 2020 r., czyli 15 proc. Poprzedni rząd pytany o to, jaki będzie krajowy cel OZE do 2030 r., mówił że to zależy od paryskich decyzji.
Jednak zdaniem prof. Władysława Mielczarskiego z Politechniki Łódzkiej rząd, podpisując się pod przyjęciem w październiku ub.r. pakietu klimatyczno-energetycznego, zgodził się nie tylko na obowiązkowy cel redukcji emisji CO2 o 40 proc., ale także na te wspólne dla Unii (27 proc. udziału OZE i 27 proc. poprawy efektywności energetycznej). – W razie braku naszej deklaracji dostaniemy z przydziału zobowiązanie do zwiększania udziału OZE do 23 proc. To oznacza, że koszty dopłat do inwestycji wzrosną trzykrotnie: z 4 mld zł szacowanych dziś do 12–13 mld zł rocznie – oblicza Mielczarski.
Dlatego podczas spotkania z prezydentem RP niektórzy eksperci doradzali mu, by popierał cel redukcji emisji, ale za pomocą suwerennie wybranych narzędzi.
Zdaniem Grzegorza Wiśniewskiego z Instytutu Energetyki Odnawialnej przy obecnie prowadzonej polityce prowęglowej będziemy mieli problem nie tylko z rozwojem zielonych elektrowni, ale także z wypełnieniem naszych nowych zobowiązań obligatoryjnych, czyli redukcji emisji gazów o 40 proc. (a w energetyce o 43 proc.). – Nie zdołamy tego osiągnąć, ograniczając się tylko do modernizowania starych i budowania nowych elektrowni węglowych – twierdzi. Zgodnie z symulacjami IEO najtańszym rozwiązaniem przy utrzymywaniu dużego udziału węgla byłoby rozbudowywanie generacji z OZE, by zapewniała przynajmniej 28 proc. energii w finalnym zużyciu do 2030 r.