Ta zmiana boleśnie uderzyłaby w polskich producentów i konsumentów, gdyby nie to, że w miarę umacniania się dolara surowce tanieją. Zwłaszcza ropa naftowa, od której notowań zależą koszty transportu, a więc pośrednio ceny reszty towarów.

W innej sytuacji droższy dolar oznaczałby dla naszej gospodarki wzrost kosztów importu surowców, rozliczanego właśnie w tej walucie. Producenci przerzucaliby je na konsumentów, co sprawiłoby, że szybciej pożegnalibyśmy się w naszym kraju z deflacją, czyli spadkiem cen dóbr i usług konsumpcyjnych.

Gdyby nie tańsze surowce, droższy dolar byłby bólem głowy także dla znacznej części polskich eksporterów. Rosłyby bowiem ich koszty, których nie byliby w stanie przerzucić na zagranicznych odbiorców ich produkcji, która w lwiej części opłacana jest w euro. Eksport do strefy wspólnej waluty to obecnie aż połowa polskiego eksportu, a do całej Unii – aż dwie trzecie.

Przyczyny zwyżki dolara są dwie. Pierwsza to fakt, że amerykańska waluta umacnia się w stosunku do europejskiej, za którą podąża złoty. Jeszcze w połowie października za euro płacono dolara i 14 centów, teraz już tylko dolara i sześć centów. Według prognoz wielu analityków wkrótce pewnie zobaczymy kurs jeden do jednego. Tłumaczą to zmierzającą w przeciwnych kierunkach polityką banków centralnych USA i strefy euro – podczas gdy Fed skłania się do podniesienia stóp procentowych, EBC zapowiada dalsze luzowanie polityki pieniężnej. Efekt: rośnie popyt na dolara, spada na wspólną walutę.

Druga przyczyna przebicia przez dolara psychologicznej bariery 4 zł to stopniowe osłabianie naszej waluty w stosunku do słabnącego euro. Trwa od wiosny tego roku i w części jest spowodowane odwrotem inwestorów od rynków wschodzących, w części zaś spodziewaną luźniejszą polityką fiskalną i monetarną, jaką chciałoby prowadzić w Polsce zwycięskie Prawo i Sprawiedliwość.