Rosnące obawy o kondycję finansową ZUS wzmagają skłonność do oszczędzania na starość. Niestety, dziś jeszcze skala oszczędności jest stanowczo zbyt mała, by były one w stanie rozwiązać problem słabnącego ZUS, a właściwie wadliwego systemu emerytalnego.

Na indywidualnych kontach emerytalnych oraz na indywidualnych kontach zabezpieczenia emerytalnego (dwóch powiązanych z ulgami podatkowymi formach oszczędzania na starość) pieniądze odkłada blisko 300 tys. Polaków. Każdy ma średnio po około 20 tys. zł. To zbyt małe pieniądze i w dodatku należą do zbyt małej grupy przyszłych emerytów. Trzeba się oczywiście cieszyć, że w skali roku liczba oszczędzających wzrosła o 1/6. Ale trzeba też mieć świadomość, że nawet gdyby wysokie tempo tego wzrostu się utrzymało, to i tak te indywidualne formy oszczędzania na starość długo nie będą w stanie skutecznie wesprzeć rozregulowanego systemu emerytalnego.

Rozwijanie indywidualnych form oszczędzania jest niezbędne. Państwo musi poszerzać związane z nimi ulgi podatkowe i propagować wiedzę na ich temat. Trzeba jednak pamiętać także o tym, że wielu Polaków zwyczajnie nie stać na odkładanie pieniędzy. Mają zbyt niskie dochody. Blisko jedną piątą naszych zarobków przeznaczamy na ZUS, podobne kwoty odprowadzają za nas pracodawcy i dla wielu Polaków to kres możliwości oszczędzania. Na domiar złego te pieniądze są natychmiast wypłacane emerytom. Gdy więc dzisiejsi pracujący za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat pójdą na emerytury, będą ich utrzymywać kolejne pokolenia pracowników. Ponieważ jednak będą one znacznie mniej liczne, to i emerytury będą musiały być niższe.

Abyśmy mogli liczyć na godne emerytury, musimy mieć sprawny ZUS. Nie można go osłabiać, np. obniżając wiek emerytalny. Trzeba dbać o niego albo przeprowadzić całkowitą reformę emerytalną – co byłoby zresztą lepsze. Ale to się będzie wiązać z wyrzeczeniami, na które Polacy nie są gotowi. Trzeba więc łatać obecny system i czekać na kryzys finansów publicznych. Dopiero on wymusi prawdziwe reformy.