Pod pewnymi względami chińskie kichanie jest nawet bardziej zaraźliwe. W ostatnich latach wkład Państwa Środka we wzrost światowej gospodarki dochodził do 40 proc., wkład USA nie przekraczał 20 proc.

Mimo to poniedziałkową panikę na światowych rynkach finansowych, związaną właśnie z hamowaniem chińskiej gospodarki, trudno uznać za uzasadnioną. Głosy, jakoby światu groził znów kryzys na miarę tego z 2008 r. albo – te są częstsze – z końca lat 90., są tylko próbą zracjonalizowania skali przeceny na giełdach (główny indeks warszawskiego parkietu tracił w poniedziałek nawet 7 proc.), które z trzeźwą oceną rzeczywistości mają niewiele wspólnego. Nie dziwmy się, jeśli w kolejnych dniach panika ustąpi miejsca równie nieuzasadnionej euforii.

O tym, że chińska gospodarka hamuje, wiadomo nie od dziś. Podobnie jak o tym, że jest jej to potrzebne do zachowania stabilności na dłuższą metę. Tym, co się zmieniło – i czym w jakiejś mierze można tłumaczyć nerwowość na rynkach – jest wiara inwestorów we wszechmoc władz w Pekinie. Do niedawna większość z nich była przekonana, że chiński rząd sprawuje taką kontrolę nad gospodarką, że będzie w stanie wyreżyserować jej miękkie lądowanie. Podejmowane ostatnio przez Pekin próby zahamowania bessy, ewidentnie nieudane, to przekonanie podkopały. Stały się tylko sygnałem, że chińscy decydenci zaczynają panikować. Ale to, że brakuje im wystarczająco precyzyjnych narzędzi, aby pobudzić te obszary gospodarki, które słabną, jednocześnie schładzając te, które już są przegrzane, także było widać wcześniej. Inwestorzy nie uświadomili sobie tego nagle, w nocy z niedzieli na poniedziałek.

Osobną kwestią jest, że wielu giełdom przecena akcji się przyda. Główne indeksy giełd w Nowym Jorku czy Frankfurcie już dawno przebiły szczyty sprzed ostatniego kryzysu, choć rekonwalescencja gospodarek USA i Niemiec wciąż jest niepełna. Szkoda tylko, że rynkowe trzęsienie ziemi z epicentrum w Chinach dało się odczuć także w Warszawie, gdzie giełda już od kilku lat odczuwa skutki kilku decyzji naszych polityków.