Pierwsze łopaty pod budowę portu lotniczego Berlin-Brandenburg niemieccy oficjele wbili we wrześniu 2006 r. Miał być najnowocześniejszy w Europie, obsługiwać rocznie 27 mln pasażerów i zapewnić Berlinowi koronę „europejskiego skrzyżowania XXI wieku". Kanclerz Angela Merkel miała uroczyście przeciąć wstęgę podczas swej drugiej kadencji w połowie 2012 r.
Prawdopodobnie nie uda jej się to jednak nawet w czasie trzeciej. Zgodnie z najbardziej optymistycznymi scenariuszami lotnisko odprawi pierwszych pasażerów najwcześniej w 2017 r. O ile do tego czasu uda się usunąć wszystkie błędy – a obecny zarząd ustalił, że liczba usterek na budowie wynosi ok. 150 tys., z czego 85 tys. to błędy poważne.
Koszty budowy berlińskiego megalotniska ponoszone przez niemieckich podatników przekroczyły budżet już trzykrotnie, rosnąc do 5,4 mld euro. Dwóch dyrektorów generalnych, trzech dyrektorów technicznych, główny architekt i dziesiątki (jeśli nie setki) innych osób zostało zwolnionych.
Z budową wiąże się wiele anegdot. Choćby ta: pierwszy prezes spółki budującej port próbował obejść problem niesprawnego systemu przeciwpożarowego za pomocą... armii żywych kontrolerów dymu.
– Chce mi pan powiedzieć, że system przeciwpożarowy stworzy 800 ludzi ubranych w żółte kamizelki, których posadzi pan na turystycznych krzesełkach z termosami z kawą? I w razie czego będą krzyczeć do swoich komórek: „Pali się!"? – pytał go zdumiony urzędnik mający wydać zgodę na otwarcie lotniska.